Gruzja – kraj kontrastów [zobacz memy i 260 zdjęć z mojej przygody]

Planowałem pojechać do Gruzji w najbliższym czasie, ale tego wyjazdu zupełnie nie planowałem. Udało mi się jednak przeżyć największą przygodę życia. Chodźcie, opowiem wam o tym magicznym kraju, pokażę wam fotki, których nie publikowałem wcześniej!

Ja wiem, że mój blog nie jest o podróżowaniu i jakoś nie wiem jak dobrze powinno się opisywać miejsca. Dlatego skupię się na czymś innym, na swoich doświadczeniach. O tym umiem pisać chyba całkiem nieźle. Tak jak pisałem rok temu o Szwajcarii Dlatego przekrojowo dziś napiszę o moim doświadczaniu Gruzji. Widokach, smakach, wrażeniach. Jeśli będę mógł, zobrazuję to zdjęciem, choć ja nie jestem maniakalnym fotografem. Zdjęcia robię telefonem, a częściej niż własne zdjęcia na tle atrakcji turystycznych czy selfiaki szukam ujęć zwykłego życia – ludzi pracujących, gaworzących, będących tu i teraz. Czyli taki trochę reportaż, gdzie staram się jeszcze złapać ładny kadr, jakąś symetrię budynków. No, ale nie jestem profesjonalistą, choć w trakcie wyjazdu wiele osób mi pisało, oglądając relację na moim Instagramie, że totalnie mam oko i mógłbym się bawić w fotografię. Miło, ale zostawię to innym. Ale wróćmy do Gruzji, a właściwie jeszcze do Polski. Jak to się w ogóle stało, że tak niespodziewanie pojechałem w tak odległe miejsce?

Na pewno tego wyjazdu nie planowałem. Natomiast kiedy Ania, której menadżerem i przyjacielem jestem, otrzymała propozycję promowania Gruzji, ale bez wyjeżdżania do Gruzji zaproponowała mi – pojedź ze mną, bo nie chcę sama. Zgodziłem się, podejrzewając, że kampania nie dojdzie do skutku, ale… Cóż, doszła. Szybkie wyrobienie paszportu (choć nie jest on do Gruzji wymagany, to jednak zawsze lepiej mieć), szybkie zaplanowanie i kurde… Znalazłem się pierwszy raz w życiu poza strefą Schengen. Pierwszy raz w życiu poza Europą, chociaż to jest nieco dyskusyjne – jest 8 teorii na temat przebiegu granicy pomiędzy Europą i Azją. Opowiem wam, dzień po dniu, co mnie zachwyciło, przeraziło i zaciekawiło.

Jeszcze taka mała uwaga zanim zacznę. Ta relacja z wyjazdu będzie niesamowicie długa. Chciałem w niej podsumować wszystkie emocje, wrażenia, widoki, heheszki i codzienność Gruzinów jaką napotkałem w trakcie tych dziesięciu dni. Chcę wam to opowiedzieć w pełni. Tak jak opowiadałem o tym mamie czy przyjaciołom w trakcie prywatnych pokazów zdjęć. Dlatego nie jest to przewodnik „CO ZWIEDZIĆ W GRUZJI” czy poradnik „JAK PODRÓŻOWAĆ PO GRUZJI”. Nie, to spis całego mojego doświadczenia. Do relacji załączyłem ponad 260 zdjęć, które poddałem delikatnej obróbce, a niemal każde uzupełniłem osobnym komentarzem. Łącznie poświęciłem ponad trzynaście godzin, by cały ten tekst opracować. Czeka Cię więc długa lektura, ale mam nadzieję, że będziesz w stanie poczuć się choć trochę jak w Gruzji.

Dzień 0 – Kraków

Ania, mając doświadczenie w tanim podróżowaniu, znalazła nam loty z Krakowa (a powrót do Katowic), więc korzystając z okazji spędziliśmy cały dzień w dawnej stolicy Polski spotykając się ze znajomymi (lub nie) twórcami internetowymi z tego miasta. Była Lemoniada z Pawłem, swoim mężem, oraz psem, była Pieing, którą poznać marzyłem od dawna i na koniec pizza u Pata Bloguje (oraz zebranie pogromu w „Wiedza to potęga”). I po kilkunastu niesamowicie aktywnych godzinach (15 kilometrów #pieszopomieście), bez zmrużenia oka droga na lotnisko, by o 6 rano oderwać się od polskiej ziemi.

Panna Lemoniada i Ania na śniadaniu w Krakowie
Lato pod koniec października <3

Lądowanie w Kutaisi zaplanowane było na godzinę 12, ale niestety nie oznaczało to, że czeka mnie 6 godzin snu w samolocie. Inna strefa czasowa robi swoje – sam lot trwał tylko 3 godziny. Co ciekawe, w drodze powrotnej oznaczało to, że lot trwał „teoretycznie” tylko 15 minut. Myślałem, że będzie pierwszy w życiu jetlag.

Dzień 1 – Kutaisi

Lotnisko nie jest zbyt okazałe, w momencie gdy wylądowaliśmy w nizinie otoczonej w dalszych odległościach górami na płycie lotniska znajdował się jeden samolot – nasz. No ok, czyli bez tłumów i sprawnie pójdzie. I rzeczywiście, odbiór bagażu, wypłacenie gotówki, zakup lokalnej karty SIM i wychodzimy – a tu ogromne ilości piesków na raz. O pieskach jeszcze będzie w tej podróży nie raz. Ania nie może się im oprzeć, więc ja zajmuję się czymś przydatnym – zamówieniem taksówki do miasta. Udaje się szybko i trzydziestoletni Mercedes zabiera nas we wspaniałą odyseję.

Wszędzie psiaki!
A tuż obok ulicy…krowa
Randomowy budynek w centrum Kutaisi

Całkiem długi odcinek do miasta ciągnie się wzdłuż opuszczonych serwisów samochodowych i stacji benzynowych, a potem wzdłuż nieopuszczonych serwisów samochodowych i stacji benzynowych. Mnóstwo wraków stoi pozostawionych samym sobie i krowy. W sensie – bydło pasące się tuż przy jezdni, a czasem włączające się do ruchu (bez sygnalizacji). W ogóle, o zachowaniu Gruzinów na drodze będzie w tej relacji niemało. Pan taksówkarz zabiera nas w centrum miasta, choć nie jest to adres, który mu wskazaliśmy. Odbiera nas pani Lela, gospodyni naszego noclegu w Kutaisi.

Pozornie nie wygląda to okazale
Ale i tak jestem szczęśliwy
I mieliśmy małe kotecki w ogrodzie!

Udało nam się pięknie trafić, bo choć same warunki do spania nie były imponujące, tak miejsce i ogród, pełen małych kociaków, domowej gościnności był naprawdę wspaniały. Lela okazała się profesorką lokalnego uniwersytetu, więc całkiem sprawnie władała angielszczyzną. A to jest w Gruzji niezbyt częste zjawisko. Ruszyliśmy z Anią na spacer po Kutaisi, nie mając jakichś wielkich rzeczy do odhaczenia tego dnia – mieliśmy tu spędzić jeszcze dzień przed wylotem, a po podróży i Krakowie nie mieliśmy zbyt wielu sił.

Na szczycie wzniesienia opustoszały lunapark. Widoczek jak w Prypeci…
Se patrzę i rozmyślam o frilansie
Ale panorama miasta okazała

Dlatego kilka godzin spacerowaliśmy po mieście znajdując przypadkowo (lub nie) piękne miejsca. Opuszczony park rozrywki na wzniesieniu (przypomina Prypeć!), ładny kościół na wzniesieniu, a potem monumentalny kościół na wzniesieniu z pięknych widoczkiem. Złota godzina, pieski, piwko, lokalna muzyka folkowa – no fajnie było sobie tam posiedzieć. Ale jeszcze fajniej było potem ruszyć na poszukiwanie jedzenia. Kuchnia gruzińska, choć próbowałem jej wielokrotnie przed wyjazdem, nigdy jakoś specjalnie mnie nie oczarowała. Liczyłem na to, że w trakcie wyjazdu się to nieco zmieni.

Wiele budynków zatrważa swoim stanem
Ale są i perełki
Z pięknymi cmentarzykami
Gdzie ludzie zwyczajnie sobie siadają, by porozmawiać
Widoczki <3
Tutaj postanowiliśmy przysiąść na chwilę
Ludzie robili sobie sesje zdjęciowe na ruinach
A ja gapiłem się na Kaukaz (ten mniejszy)
I pies się gapił na mnie jak się gapię
To był piękny spot
I piękny zachód słońca
Nawet bramy mają tutaj swoją magię
A rzeka ma swój urok

Pierwsze doświadczenia całkiem spoko, ale bez zachwytu. Niedojedzone dania postanowiliśmy dać psom, które leżały obok naszego stolika w restauracji. W Gruzji wiele psów żyje na ulicy, pod pewną kontrolą – są oznaczone, potrafią się zachować przeważnie, ludzie je dokarmiają. Żyją ze sobą w zgodzie. Ale kiedy po takim dokarmianiu zaczęło za nami iść kilkanaście psów, a niektóre z nich zaczęły już, niby delikatnie, podgryzać mnie w rękę, którą je karmiłem – poczuliśmy się nieco przerażeni. Musieliśmy schować się w sklepie, by po kilku minutach jego właściciel je przegonił. Więc niby fajnie, że takie pieski są generalnie wolne i generalnie szczęśliwe, ale nie jest to pewnie dla nich idealne rozwiązanie.

Moje chaczapuri
Klasyczne chaczapuri adżaruli Ani

Dość szybko wróciliśmy do domu, a tu niespodzianka – gospodarze nie tylko przygotowali kolację (wyborną), ale i chcieli spędzić z nami parę chwil. No więc rozmawialiśmy o życiu w Gruzji, o blogosferze w Gruzji, o edukacji w Gruzji, o niepewnej sytuacji politycznej w związku z bezpośrednim graniczeniem z Rosją, która uznała separację dwóch regionów Gruzji – Abchazji i Osetii Południowej. Doszliśmy do wniosku, że Polskę z Gruzją wiele łączy – od zawsze na styku mocarstw, od zawsze z problemami, ale jakoś udaje nam się istnieć i mieć swój kraj.

Dzień 2 – droga do Tbilisi

Ja naprawdę wiele w życiu już przeżyłem. Podróżowało się na wiele sposobów, w bagażniku samochodu, w piątkę na tylnym siedzeniu Golfa. Ale jednak podróż marszrutą po Gruzji to zupełnie nowy zestaw doświadczeń. To dość górzysty kraj, więc nawet niezbyt długie trasy pokonuje się dość długo – 230 kilometrów z Kutaisi do stolicy pokonywało się w prawie 4 godziny. W ciasnym, nieco rozklekotanym busiku, z kierowcą mającym mocno rajdowe zacięcie. I choć drogi generalnie wyglądają bardzo dobrze, to czasem zdarza się, że po autostradzie przechadza się… krowa. One, podobnie jak psy, żyją sobie dość frywolnie w tym kraju, więc pasą się tam, gdzie im się podoba. Kiedy więc tuż za Kutaisi na dwupasmowej drodze mieliśmy ostre hamowanie, by nie wjechać w taką krowę, która znowu wykonała niesygnalizowany manewr uznałem, że ta podróż będzie ciekawa. No i była, piękna fenomenalnych widoczków, gór, Gori, czyli miejscowości, którą jedenaście lat temu w trakcie krótkiej wojny ostrzelali Rosjanie. Aż dojechaliśmy do Tbilisi.

Wnętrze marszruty
Toaleta na postoju przy trasie
Barcelona rządzi w metrze w Tbilisi

Szybka trasa metrem i wysiedliśmy na pięknej, monumentalnej alei Rustaveli – reprezentacyjnej arterii gruzińskiej stolicy. Zamawiam Bota, by dotrzeć dalej do naszego noclegu, a tutaj… Beka. Ja wiem, że beka z imion i nazwisk to najniższa możliwa beka, ale bawi. A dotrzeć na miejsce z Beką nie było łatwo, albowiem okazało się, że choć wybraliśmy na Airbnb lokal nieopodal centrum tak znajdował się… Na wsi. W sensie, w jeden z dolin, w których leży Tbilisi. Ale całkowicie na uboczu miasta. Dolina, strumyk, gospodarstwo pełne owoców i warzyw. Wspaniałe miejsce ze wspaniałymi gospodarzami.

PS. Przybył.
Kolejny ogród, przy którym zamieszkaliśmy
W pięknej dolinie
Pierwsze widoczki
Stragany w parku nad rzeką Kura
I piękne książki

Tego dnia nie mieliśmy już czasu ani sił na pełne zwiedzanie miasta, więc przeszliśmy kilka urokliwych zakątków, by dotrzeć do Fabrik – hipsterskiego podwórka wypełnionego knajpami (i WiFi). Z Anią zgodnie uznaliśmy, że w trakcie wyjazdu będą momenty, w których będzie trzeba usiąść z komputerami i popracować. Taki żywot freelancerów. To był ten moment, a w Fabrik pracowało się nader przyjemnie.

Nie wiem skąd tu znalazły się tablice z Sanoka, ale nie wiem czy chcę wiedzieć…
Piękna kura w całej niemal swej okazałości
Tbilisi pełne jest takich dziwnych budowli. Jakby nie było tam żadnego nadzoru budowlanego, żadnego planu zagospodarowania…
Miasto pełne jest pięknych i ważnych murali
Hipsteriada
Lubię takie miejscówki niezależnie od szerokości geograficznej
A nocą też ma swój urok
Nie wiem co to znaczy, ale podejrzewam, że nie jest to miłe dla Putina
Nocna panorama Tbilisi nie jest jakoś wybitnie piękna, ale ma swój klimat
Wejście do zoo…

Gdy nastał wieczór ruszyliśmy w poszukiwaniu chinkali – tradycyjnych gruzińskich pierożków. Przeszliśmy przy tym całkiem spory kawałek miasta aż trafiliśmy do naprawdę fajnego i pysznego miejsca obok Placu Rewolucji Róż. Ja mięsne, Ania z serem. I dużo wina. No, tak trzeba nagradzać sobie pracę. A potem wrócić na wieś, położyć się w hamaku, słuchać szumu górskiego strumyka. Wspaniałe zwieńczenie trzech dni spędzonych głównie w podróży.

W poszukiwaniu jedzonka
Jedzonko!

Dzień 3, 4 – Tbilisi

Gdybym chciał opisać po kolei każde dni spędzone w Tbilisi to byście nie doczytali do końca, więc postaram się nieco przyspieszyć. Poza dojeżdżaniem autobusem miejskim z naszej wsi poruszaliśmy się po Tbilisi głównie na nogach. Sprzyjała ku temu pogoda (choć głównie pierwszego z dwóch pełnych dni w stolicy), choć samo miasto niekoniecznie – miewa momenty, w których można się pogubić nawet mając mapę oraz jest mocno górzyste. Osoby nieprzyzwyczajone do tak mocnych wzniesień mogą się szybko męczyć. Na szczęście miasto nie jest zbyt rozległe, a sprawnie planując wizyty między kolejnymi miejscami można całość przejść w jeden dzień. Nam się nie spieszyło, dawaliśmy sobie chwilę na napawanie się lokalnymi atrakcjami, na przeczytanie w przewodniku o danym miejscu.

Takie śniadanie nam zrobili gospodarze jednego dnia
Tak właśnie wygląda frilans :/
Nie wiem o co chodzi, ale może to CD key do Windowsa
Łaźnie siarkowe istnieją tu od setek lat
Nad całym Tbilisi panują piękne wzgórza
A z nich spływają strumyczki do Kury
Twierdza Narikala, na jej zdobycie znajdziemy inny dzień
Piękny meczet. W ogóle, Gruzję zamieszkują obok siebie ludzie wielu kultur, wyznań, wierzeń i języków. I nie mają ze sobą większych problemów. Pod tym względem mam wrażenie, że są kilka kroków przed nami.
Piękna mozaika.
Piękna mozaika i jakiś typek.
Halo, czy macie chwilę by porozmawiać o ateizmie?

Przede wszystkim jednak dawaliśmy sobie przyzwolenie na „zgubienie się”. To mój ulubiony tryb odkrywania nowych miejsc, na szczęście Ani to się także podobało. Polega to na tym, że wyznaczam sobie orientacyjną trasę z punktu A do punktu B, zakładającego jednocześnie zbaczanie z trasy, by zerknąć na punkt X oraz punkt D. A czasem w ogóle nie patrzeć na mapę, iść przed siebie. Odkryć ciekawe miejsca, niekoniecznie przygotowane z dumą pod turystów. W ten sposób tuż obok jednej z najważniejszych atrakcji stolicy – imponującej Katedry Świętej Trójcy – potrafiliśmy wejść w ślepą uliczkę, która mocno przypominała brazylijskie fawele.

No ładny widoczek, kościół Meteki
I widok spod kościoła na twierdzę Narikala
Więc sobie paczam
Awangardowy, ale ładny most na Kurze
A na moście pieseczki sobie śpią. W całkowitej symbiozie z ludźmi, których to nie rusza.
A myślałem, że liczą się lajki na Instagramie :/
Jak zobaczyłem Ronalda, o którym pisałem licencjat to nie mogłem mu odmówić wspólnej fotki
Pałac prezydencki, całkiem spoko, ale oglądać można wyłącznie z daleka
Pomysłowy napis na ścianie
I tunel wypełniony muralami
Kampania promująca Avatar 2 już tu trwa
Tutejszy Mickiewicz, nie pamiętam jak się zwał
Samo centrum i takie rudery
Centrum, kolejne rudery (nie mam na myśli Ani)
A starsi panowie grają sobie w gry
Tutaj stoi sam front kamienicy, a pod nią zaparkowany Porsche Cayenne… Niesamowite są te kontrasty
Ładny budyneczek sakralny
Więc przysiadłem poczytać o nim w przewodniku. Słuchała nie tylko Ania.

To był kolejny zresztą dowód na to jak wiele kontrastów oferuje Gruzja, nawet w swojej stolicy. Wspaniałe atrakcje otoczone biedą, Porsche Cayenne stojące przed kamienicą, z której pozostał jedynie front. W centrum miasta. Ładne samochody jadące obok tych starszych, dość często pozbawionych zderzaków. Jakby nie opłacało się ich naprawiać. A co jakiś czas samochody, które nie były uruchamiane od lat. Weseli, młodzi i otwarci zapewne ludzie obok dość nieprzyjemnych typów, którzy nie budują poczucia bezpieczeństwa.

Po krótkiej wspinaczce na wzgórze przez rozlatujące budynki widoczek wynagrodził wysiłek
Największy prawosławny kościół poza terytorium Rosji, trzeci największy na świecie
No kapitalnie to wygląda, to jedna z ważniejszych atrakcji stolicy
Ale wystarczy pójść 10 metrów dalej, by trafić w miejsce niezbyt reprezentatywne
Choć wciąż urokliwe
W Gruzji ludzie niechętnie naprawiają samochody. Wiele takich po prostu sobie jeździ po ulicach.
Tbilisi jest pięknie położone
I ma piękne zabytki
I piękne zakątki, takie schody znaleźliśmy całkiem przypadkiem. Ta mozaika była cudna.
Każdy niemal dom, nawet jeśli w opłakanym stanie, jest dziełem sztuki
A ludzie i tak prowadzą normalne życie
I mają uliczki z knajpkami pod turystów
I kurczaka w sosie ziołowym
Bardzo dużo tam wszędzie zieleni
Niesamowite jak wieże telewizyjne wpisują się w panoramę wielkich miast
Szkoda, że nabrzeże Kury jest niezagospodarowane i w trakcie krótkiego spaceru nie spotkaliśmy żywej, ani nawet martwej, duszy
Ale nawet przy drogach rozkwita street art
I pojawiają się nowoczesne budynki

Górzyste położenie Tbilisi sprawia, że mamy do czynienia z pięknymi panoramami miasta, za dnia i w nocy. Zresztą, nocą stolica Gruzji ma wiele dobrego do zaoferowania. Masa knajp, w wielu z nich muzyka na żywo, najczęściej przepyszne jedzenie. Bariera językowa nie pozwalała za bardzo integrować się z mieszkańcami. Nie byłoby to problemem w rozmowie z Polakami, których na ulicach Tbilisi pełno, zwłaszcza wieczorami. Jednak nie mieliśmy ochoty za bardzo na integrację ze „swoimi”.

W samym centrum nawet dziwne miejsca się zdarzają
I mają duże rowery
Sułtan kusił mnie, ale powiedzieli, że nie mają chaczapuri
Panorama z drugiej strony rzeki Kura
Przy alei Rustaveli, najbardziej wystawnej ulicy całej Gruzji, klimat mocno się zmienia i mamy do czynienia z luksusem
I sztuką (wejście do muzeum sztuki współczesnej)
I stoi przy niej piękny gmach opery
I stare kościoły

Niesamowite w Tbilisi jest także to, co spotkało nas już także w Kutaisi – wszędzie psy. Na środku futurystycznego mostu, śpiące i nikomu nie przeszkadzające. Tworzące z mieszkańcami swego rodzaju symbiozę.

Gmach parlamentu również robi wrażenie, także pod osłoną nocy
A zbaczając lekko w kierunku rzeki można trafić na śliczny targ kwiatowy
I ten sam most, ładnie oświetlony nocą
I w starej części miasta, która przepełniona jest knajpami
W wielu z nich muzyka na żywo i ludzie z nosami w telefonach

Co warto zobaczyć w Tbilisi? Wspomnianą Katedrę Świętej Trójcy, aleję Rustaveli, a przy niej operę, siedzibę parlamentu, Plac Wolności, stare Tbilisi, wdrapać się na wzniesienie, na którym znajdują się ruiny twierdzy Narikala, przespacerować się wzdłuż Kury (rzeka przepływająca przez miasto). Ale najlepiej właśnie się w Tbilisi zgubić, znaleźć zwykłe życie i niezwykłe miejsca.

Panowie łowią ryby z Kury
Kolejką nad starym miastem wjeżdżamy na wzgórze z Twierdzą Narikala
Wjazd kolejką to tylko 2,5 lari (3 zł), warto
Sama twierdza to właściwie ruiny, ale całkiem malownicze
Górująca nad miastem Matka Gruzja
Uroki frilansu: z takim widoczkiem wystawiałem faktury <3
I fajny to był widoczek
Z góry szliśmy już spacerem w dół miasta. I znowu mocno zaniedbane okolice
W których było jednak sporo perełek
Oraz budynków z wielkim potencjałem
I placów zabaw bez dzieci
Podwórza w centrum stolicy kraju
Oraz pustostany zawalone gratami
Nieopodal pięknych kościołów. Ten tutaj to najstarszy kościół w Gruzji
Niemal trafiłem na dywanik
Pełno w Tbilisi takich urokliwych zakamarków
Krzywa wieża, ale nie w Pizie
Fontanna z piękną mozaiką
Kusiło, ale nie uległem
Plac Wolności
A przy alei Rustaveli obok pięknych kamienic są także opuszczone kina…
Gmach parlamentu za dnia
Pełno uroczych detali w tym stylu w zakamarkach Tbilisi
Jak na frilanserów przystało, spędziliśmy dwie godziny w hipsterskiej knajpie
Tam pierwszy raz napiłem się kawy innej niż turecka lub rozpuszczalna

Dzień 5 – droga na Kaukaz

Wyjazd do Szwajcarii rok wcześniej sprawił, że straciłem głowę dla gór. Mam ochotę oglądać (nie zdobywać, nie jestem na to gotowy) coraz to wyższe szczyty. Skoro więc już ujrzałem alpejskie czterotysięczniki marzyłem o pięciotysięcznikach. Tych na Kaukazie jest ledwie osiem (z czego 5 w Gruzji), a najbardziej dostępny jest Kazbek. 5033 metrów nad poziomem morza. Wyznaczający granicę z Rosją. Szczyt, do którego według mitologii przykuty został Prometeusz. Dlatego wyjazd do leżącej u stóp tego szczytu miejscowości Stepancminda (jednak powszechnie używa się nazwy Kazbegi, która zniesiona została kilkanaście lat temu) był dla mnie najważniejszym punktem wyjazdu.

Wyruszamy z Tbilisi. Miejsce w marszrutce mamy najlepsze z możliwych – obok kierowcy
W całym busie tylko pan kierowca miał pasy bezpieczeńtwa
Ja już byłem bardzo happy
Bieszczadzkie widoczki na początek
Mały raban na dzielni – samochody stają, a ja jeszcze nie wiem o co chodzi
Po chwili już wiedziałem – trzeba przepuścić bydło. Ale nasz kierowca nie zatrzymywał się…

Problemem mogła być pogoda. Trzeciego dnia, jeszcze w Tbilisi, spotkałem na papierosie Polaka, którego wcześniej poznaliśmy w marszrutce z Kutaisi. Wrócił właśnie z jednodniowej wycieczki pod Kazbek, opowiadał o pięknej pogodzie, zielonych wzgórzach i oniemiających widokach. Prognoza pogody jednak nie nastrajała optymistycznie i byłem pełen obaw.

Było ryzykownie, lecz nikt nie ucierpiał
Sztuczny zbiornik Ananuri
Chwilowy postój na foteczki pot zamkiem nad zbiornikiem

Przygotowani na niższe, górskie temperatury, odziani w zimowe kurtki ruszyliśmy w kierunku miejsca, z którego ruszają marszrutki. Targowisko, wielki parking i jeszcze więcej busików. Gruzini nie mówiący po angielsku, tabliczki z nazwami miejsc docelowych w gruzińskim alfabecie – nie było łatwo znaleźć cokolwiek samodzielnie. Jednak to nie żaden problem. Pod tym względem Gruzini są niesamowicie zorganizowani – jeden kierowca ma kilku „naganiaczy” i aktywnie wyszukują turystów z walizkami, którzy mogą ruszać w podróż. Więc nawet nie musieliśmy szukać odpowiedniego pojazdu – znalazł nas sam. Co więcej, trafiły nam się najlepsze miejsca, a więc te obok kierowcy, palącego papierosy, no ale to część nieodzowna życia większości Gruzinów.

Szybko wyjeżdżamy z Tbilisi, krótki odcinek „autostradą” i zbaczamy w kierunku zakrytych chmurami wzniesień. Początkowo łagodnych, takich „bieszczadzkich”. Trasa jest całkiem przyjemna, ale mniej przyjemnie czasami zachowuje się kierowca, który dość agresywnie i dynamicznie wyprzedza autem, które można podejrzewać o brak ważnego przeglądu. Zresztą, pewnie tam nikt się nie przejmuje takimi dyrdymałami jak przegląd. Jeździ? Jeździ. Nie ma pasów bezpieczeństwa? No cóż, na co to komu potrzebne? Na szczęście każdy incydent na pograniczu ryzyka kierowca wykonuje pewnie. Wie co robi, jeździ pewnie tą trasą codziennie od dziesiątków lat. Wie, który zakręt może przyciąć. Wie jak ominąć stado krów i owiec w momencie, gdy inni się zatrzymują.

To wszystko sprawia, że z każdym kilometrem zaufanie do tych kierowców rośnie. Może i nie sprawiają, że czujesz się pewnie w jego pojeździe, ale wiesz, że znają się na swojej robocie. W pewnym momencie przestaję zwracać uwagę na jego styl prowadzenia rozklekotanego Forda Transit. Zwłaszcza, że widoki za oknem robią się coraz bardziej imponujące. Sztuczny zbiornik, wokół piękne wzniesienia, a na jednym z nich zameczek. Kierowca przewidział krótki postój obok, więc jest czas, by się pozachwycać widoczkiem. Mimo, że szczyty gór znajdują się za chmurami. Ruszamy dalej, a trasa robi się już typowo wysokogórska – dojeżdżamy do Gudauri, kurortu narciarskiego. Najbardziej zakręcona droga, jaką jechałem w życiu, a w pewnym momencie – śnieg. Nadal nie widać za wiele, ale wiem, że tego mocno żałuję, bo jesteśmy naprawdę wysoko. I to pierwszy śnieg tego roku.

Śnieg, mgła i nie widać nic

Chwilowy postój na przełęczy Trzech Krzyży (jedyna przejezdna przeprawa przez główny łańcuch górski Kaukazu) udowadnia nam, że zima w pełni – śniegu za kostki, zimno i niemal nic nie widać. Zjeżdżając jednak niżej, w kierunku Stepancmindy, jest już nieco spokojniej, śnieg znika, a w jego miejsce dużo jest jedynie tirów, które czekają na możliwość przekroczenia granicy z Rosją. Ta trasa to jedyna lądowa droga z przejściem granicznym do Rosji. Pozostałe znajdują się na terenach okupowanych przez separatystów: w Abchazji i Osetii Południowej. Jadąc dalej ciasną doliną, pomiędzy dwoma łańcuchami wzniesień docieramy wreszcie na miejsce. Mgła, chmury, półmrok witają nas w Stepancmindzie.

Ja to bym mógł być kierowcą TIRa z takimi widoczkami
Kamaz <3
Nasze domostwo

Ruszamy w kierunku naszego noclegu, bo nierównej drodze, dalej po drodze kamienistej, mijając starego Kamaza. Nie jest łatwo trafić na miejsce, bo mamy jedynie zdawkowy opis od gospodarzy po angielsku. By odnaleźć właściwy dom przeglądam zdjęcia z oferty Airbnb z mijanymi domkami. W końcu docieramy, choć z gospodarzami ciężko się porozumieć – mówią jedynie po rosyjsku. Rozbijamy się na dwie noce w starej chałupie – ciężko nazwać to miejsce domem, hostelem, czymkolwiek. To prawdopodobnie najmniej cywilizowane miejsce, w którym przyszło mi nocować w życiu. I wcale nie narzekam, bo choć było ascetycznie, to miło i serdecznie. Nie zawsze musi być komfortowo, przygoda też ma swój urok Sercem tego domu był kominek w salonie, w którym gospodyni od razu przygotowała poczęstunek.

Sympatyczne postaci można spotkać na ulicach Stepancmindy
Zasłużone piwko po podróży

Udaliśmy się na spacer do jednej z kilku knajp w mieście – zjeść coś na ciepło, bo czuć było nadciągającą z wyższych gór zimę. Po zmroku śnieg sypał coraz śmielej. Coraz mocniej byliśmy pogodzeni z tym, że nieuchronnie oddala się od nas wjazd pod słynny kościół Świętej Trójcy, jednego z symboli Gruzji, skąd rozpościera się piękny widok na Kazbek i inne szczyty Kaukazu. Krótka wizyta w sklepie (tam wciąż sprzedają papier toaletowy na sztuki) i uciekamy do chałupy. Pod kołdrę i dwie warstwy koca. Może jutro będzie ładniej.

Dzień 6 – najpiękniejsza zima od lat

Po przebudzeniu okazało się, że jest całkiem ładna pogoda, słońce lekko prześwituje przez chmury, które wciąż zasłaniają okoliczne góry. A jednocześnie mamy kilka stopni na minusie i momentami nawet pół metra śniegu. Bajeczne widoki, ale jak się potem okazało – przełęcz całkowicie zasypana i nieprzejezdna, więc gdybyśmy chcieli tego dnia wrócić do Tbilisi, bo nie możemy chodzić po górach, byłoby to niemożliwe. Poza nami w chałupie nocował gość z Sankt Petersburga. Nieco potrafił rozmawiać po angielsku, więc na papierosie postanowiłem zadać mu jedno z najgłupszych możliwych pytań:

  • Co sądzisz o sytuacji politycznej? Gruzja, Rosja, Abchazja, Osetia?
  • W sumie to nic nie sądzę, wydaje mi się, że to problemy, które dotyczą jedynie polityków, zwyczajni ludzie się tym nie przejmują.

Dyplomata, trzeba przyznać.

Poszliśmy z Anią na spacer, nieco w górę miasteczka, by zbliżyć się do stóp szczytów i obejrzeć panoramę Stepancmindy. Przyjechaliśmy tu po widoczki nieco inne, ale już te były niesamowite. Nie potrafiłem narzekać.

Niby widać niewiele, ale więcej niż dzień wcześniej
Troszkę przysypało
Piękne sople
Momentami widać było już niebo!
Widok w stronę przełęczy
I widok w kierunku Kazbeku

Tak okazałej zimy nie widziałem chyba od ponad 20 lat, kiedy większość zim spędzałem na zasypanych śniegiem Kaszubach. Nie jest to moja ukochana pora roku, ale zdecydowanie potrafi być malownicza. Niemal metrowe sople lodu jedynie dodawały klimatu. Resztę dnia spędziliśmy w knajpie na jedzonku oraz w chałupie – czytając książki, ja obejrzałem mecz Barcelony (wielu rzeczy w chałupie nie mieliśmy, ale Internet działał bezbłędnie!) i modląc się o ujrzenie Kazbeku następnego dnia rano. Przecież po to tu przyjechałem! Nieprzypadkowo w naszym pokoju wybrałem sobie łóżko pod oknem, bo miałem marzenie: obudzę się i ujrzę Kazbek. Wydawało mi się, że położenie domu na to pozwoli, choć pewności nie miałem.

Chmur coraz mniej, ciekawe co będzie rano…

Dzień 7 – 9 godzin w marszrutkach

Budzik ustawiłem sobie na wczesną godzinę, bo mieliśmy ruszyć jak najszybciej z chałupy na transport do Tbilisi, a stamtąd do Batumi. Czyli przejechać niemal cały kraj. Ale nie to było najważniejsze. Otworzyłem oczy i moim oczom ukazał się on, TEN widok.

CZUBEK SZCZYTU KAZBEGU <3

Nie mogłem przez chwilę uwierzyć w swoje szczęście, a zamiast się pakować stałem w oknie i patrzyłem na Kazbek, jakby mnie zahipnotyzował. Wyszedłem na dwór (na minusie było minus kilkanaście stopni) i patrzyłem na niego przez kwadrans. Aż szkoda było opuszczać Stepancmindę tego dnia. Zwłaszcza, że prognoza pogody na kolejne zapowiadała się „nieco” lepiej.

Wschodzące słońce oświetla jego czub, no coś wspaniałego
Opuszczamy naszą „komnatę”
„Ania, patrz jakie to śliczne!”

Wzięliśmy walizki, ciągnęliśmy je po śniegu, gapiąc się w majestat okolicznych szczytów Kaukazu. Moje oczy szczytowały. Robiłem zdjęcia, gapiłem się, ociągałem się z wsiadaniem do busika. Ten zresztą odjechał nie według harmonogramu, a dopiero jak zapełniony został pasażerami. Jakieś pół godziny czekaliśmy na odjazd marznąc w środku. A mogliśmy marznąć na zewnątrz i patrzeć na Kazbek.

Miałem być tam na górze, obok kościoła. Nie udało się. Ale wrócę tam.
Trochę niewyraźne, bo przez zmarzniętą szybę busika
Ależ arktyczny klimat

Brak chmur sprawił, że cała trasa Gruzińską Drogą Wojenną okazała swój majestat. Momentami czułem się jak na Arktyce – tyle było śniegu. Trasa, w dużej większości odśnieżona była jednak dość niebezpieczna. Znowu poczułem się nieswojo jadąc z typowym gruzińskim kierowcą, ale kiedy w poślizg wpadł jadący z na przeciwka BMW X3, a nasz kierowca w ułamek sekundy skorygował trasę i uniknął wypadku wiedziałem, że mogę mu zaufać. Zna te drogi, zna swój pojazd, jakkolwiek niebezpiecznie wydawałoby mi się, że jeździ – jesteśmy bezpieczni. Albo po prostu chciałem w to wierzyć.

jak na planecie Hoth <3
Takie widoki w Gudauri zasłaniała nam mgła dwa dni wcześniej…
Ciasno, ale przytulnie!
Krótki postój i nie umiem przestać się zachwycać
Gapię się na to szczęśliwy jak dziecko

Zdjęcia robione telefonem przez zamarzniętą szybę nie oddają w pełni piękna tych widoków. Już zrozumiałem dlaczego dwa dni wcześniej kierowca marszrutki coś głośno do mnie krzyczał w trakcie śnieżycy w Gudauri – żałował, że nie może mi pokazać tych widoków. Z każdym kolejnym kilometrem śniegu było jednak coraz mniej, a w pewnym momencie – nie było go już w ogóle. I znowu byliśmy w Tbilisi. I znowu szukaliśmy transportu do kolejnej destynacji. I znowu to transport znalazł nas nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie. Mieliśmy znaleźć transport do Batumi, sprawdzić godzinę odjazdu i na spokojnie pójść coś zjeść. Jednak rozkład tam nie istnieje – busik odjeżdża kiedy zostanie wypełniony pasażerami, więc bez posiłku szybko znaleźliśmy się w kolejnej podróży. Ze wschodu na Zachód.

Ten odcinek trasy wzdłuż niziny był niesamowity – po prawej stronie ośnieżone szczyty Kaukazu, po lewej ośnieżone szczyty Małego Kaukazu. Nie mogłem od nich oderwać oczu. Tę samą drogę pokonaliśmy z Kutaisi do Tbilisi, lecz nie mieliśmy tak dobrej widoczności. Aż mnie zaczyna szyja boleć od obracania głową w obie strony naprzemiennie. Mijamy lotnisko w Kutaisi, zaczyna się ściemniać, jak wciąż pozostaję pod wrażeniem kaukaskich szczytów, już mniej widocznych, z nudów zaczynam czytać historię geologiczną tych łańcuchów. O dziwo, Kaukaz i Mały Kaukaz mają zupełnie inną przeszłość i są od siebie niezależne.

Na prawo – Wielki Kaukaz
Naprawdę wielki!
Na lewo – Mały Kaukaz <3

Jest już ciemno, ale czuję, że jesteśmy blisko Batumi – czuję morskie powietrze. Nie widzę jednak za wiele, dopiero po dotarciu w okolice tego morskiego kurortu. Z dala świeci się już, niczym Las Vegas na środku pustyni w Newadzie. Jak się okazuje, to porównanie nie będzie przypadkowe. Nasza trwająca ponad sześć godzin podróż kończy się w okolicy portu, a nam w głowie już tylko jedno – trafić do mieszkania i pójść spać. Po raz pierwszy zresztą trafiliśmy do mieszkania o wysokim standardzie, idealnie na koniec wyjazdu.

CowKaz <3

Choć mieliśmy być w Batumi dwie noce, a więc nieco ponad jeden dzień, by na ostatnią noc wrócić do Kutaisi, w mojej głowie narodził się szatański pomysł, do którego spróbowałem przekonać Anię: zostańmy w Batumi, w tym apartamencie dzień dłużej, nie wracajmy do Kutaisi, odpocznijmy nieco. Na szczęście, nie musiałem Ani długo przekonywać.

Dzień 8 – gruzińska supra z Polakami

Całodniowa podróż odespana, można było ruszyć na zwiedzanie Batumi. Lecz zaczęliśmy dzień od śniadania z dwójką Polaków, która mieszkała w Batumi przez nieco ponad miesiąc, a gdy zobaczyli na stories Ani, że będziemy w Gruzji – zgłosili się do nas i zaproponowali spotkanie. Tak poznaliśmy Inez oraz Daniela. Szybko złapaliśmy wspólny język, więc umówiliśmy się na wspólny wyjazd popołudniem, a my musieliśmy skupić się przez kilka godzin na pracy. Taki urok frilansu, po raz kolejny. Nie wiedzieć czemu, akurat w trakcie wyjazdu mój biznes zaczął się kręcić mocniej niż zazwyczaj. Nie mogłem odpuścić.

Pierwsze widoki w Batumi

Już w drodze na to śniadanie, a także po nim spacerowaliśmy po Batumi mając wrażenie obcowania z najdziwniejszym miastem naszego wyjazdu. W którym pękające, szare bloki sąsiadują ze strzelistymi, szklanymi apartamentowcami oraz wybrykami chorej architektury – jak choćby restauracji w kształcie rzymskiego Koloseum. Jakby nie było tu żadnego planu zagospodarowania przestrzennego, jakby każdy budował sobie co tylko zechce. Niesamowite kontrasty na każdym kroku.

Ten piękny budynek to McDonald’s, a za nim… Jakiś dziwny kloc
Kilka wysokich budynków obok siebie. Zero spójności
Choć niektóre są naprawdę ładne, ten jakby z osiedla Gwiazdy w Katowicach
Niebawem południe, a ludzi wzdłuż morza niewielu
Piękna gemometria jest gdzieś w tym
Ten „falowiec” spodobał mi się chyba najbardziej

Spokojniej jest nieco na kamienistej plaży, na początku listopada przeludnionej. Zaledwie garstka spacerujących długim, ładnym deptakiem, kilku wędkarzy na molo i tyle. Cisza, spokój, góry wokół Batumi (Mały Kaukaz) oraz widoczne z ponad dwustu kilometrów szczyty Kaukazu. Przez chwilę mam wrażenie, że mogę widzieć właśnie Elbrus – najwyższy szczyt Kaukazu (5642 m.n.p.m.) leżący na terenie Rosji. Sprawdzam w Google hasło: can you See Elbrus from Batumi. Google nie może się mylić: potwierdza moje przypuszczenia. I choć oglądanie szczytów z tak wielkich odległości nie powinno się liczyć, tak czuję w sobie ogromne pokłady podniecenia – nie tylko ujrzałem ostatecznie Kazbek, ale i widzę nawet wyższy szczyt w tej chwili, wow!

Morze Czarne, a woda czarna nie jest :/
I tam daleko piękny Kaukaz <3
W ogóle, Morze Czarne jest dopiero czwartym morzem w moim życiu, po Bałtyku, Adriatyku i Śródziemnym
Wszędzie buduje się coś nowego…
…a coś starego niszczeje
Park obok delfinarium. Nie lubię delfinariów.
Po takich budynkach można poznać, że jest się na wschodzie

Po spacerze i obiedzie trzeba było znowu zajrzeć na maila, chwilę popracować, by w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku ruszyć z naszymi znajomymi w podróż. Zamawiam Bolta, by dojechać na jeden z okolicznych szczytów, a trwająca niemal pół godziny podróż kosztuje właśnie 7,5 lari, a więc niecałe 10 złotych. Niesamowity szok. Ale to był tylko przedsmak jeszcze piękniejszych wrażeń. Inez oraz Daniel zabrali nas powiem na szczyt, na którym znajduje się monastyr z pięknym widokiem na Batumi i okolice (oraz Kaukaz, ale chyba nie muszę o tym co chwila pisać, co?). I to tuż przed zachodem słońca nad Morzem Czarnym. No i widoki były cudne, po prostu wam je pokażę…

Jedziemy w górę!
Monastyr na szczycie okolicznego wzgórza robił niesamowite wrażenie
I był wypełniony sztuką
Z TAKIM WIDOKIEM
Nasza wesoła ekipa tego dnia
Zawiesiłem oczy na morzu
I na Kaukazie
Skyporn
Widać stamtąd dobrze niemal całe Batumi
Nic dziwnego, że wszyscy się gapią
Słońce coraz niżej, zapewnia nam doskonałe światło, ale…
„Ej Trojan, chodź zrobię Ci zdjęcie, pokaż twarz, uśmiechnij się!”
„Jak mam się uśmiechnąć skoro mi słońce daje po ryju?”

Ruszyliśmy potem w dół góry spacerem, podziwiając postępujący zachód słońca, zrywając mandarynki z drzew, przyglądając się urokom prostego życia w okolicy dużego miasta. Bardzo liczyłem, że postęp zachodu lub nasza trasa sprawi, że słońce schowa się za tym jednym wzniesieniem i… Udało się. Tak bardzo. Zdjęć robiłem tak dużo, tak długo, że aż inni zaczęli robić zdjęcia mnie. Fotocepcja. Szliśmy sobie tak aż nie zrobiło się ciemno i nie zgłodnieliśmy.

Dom mieszkalny. W sensie, serio, na niższym poziomie mieszkają, górny buduje się pewnie już kilka ładnych lat.
Ale widoczek te domy mają niesamowity
Zaczyna się Golden hour i czuję się trochę jak w dżungli
A wszędzie wokół mandarynki rosną
Widok na Batumi robi się coraz lepszy
A życie trwa w najlepsze, mimo pięknego zachodu
Mandarynki, takie świeżo zerwane, są pyszne
„Ej, Ania zrób mi zdjęcie, ale weź się przesuń, ooooo…”
„…dokładnie tak!”
Słońce zaszło idealnie za tym wzgórzem, tak jak sobie wymarzyłem
Robiłem tyle zdjęć widoczkom, że wszyscy zaczęli robić zdjęcia mnie
Trojan fotograf
Taką furę mieli moi rodzice i dziadkowie, więc nie mogłem sobie nie zrobić zdjęcia. PIĘKNA LIMUZYNA
Ania chciała pogłaskać krowę, ale pan jej powiedział, że krowy są do jedzenia, nie głaskania. A tak serio to nie wiemy co jej powiedział, ale nie pogłaskała
Te wzgórza, to słońce, no miód
Kolejny kontrast: chata nieskończona, ale FURA JEST

Złapaliśmy busa z powrotem do miasta i ruszyliśmy w kierunku sprawdzonej przez naszych towarzyszy knajpy. To miał być wieczór wielkiej uczty i zabawy – supry. Gruzińska supra to biesiada, w której każdy się dzieli swoim posiłkiem, pije się dużo wina i wspaniale się bawi. Zanim jednak przystąpiłem do uczty wróciłem do apartamentu, by zamknąć ostatnie projekty tego dnia. A gdy już zamknąłem… Zamówiliśmy chyba większość pozycji z menu, kilka dzbanków wina – każdy kosztował 6 lari, a więc jakieś 8 złotych. Było pysznie, tłusto i naprawdę jedzenia aż przesadnie sporo. Pod koniec bałem się wręcz, że trochę przesadziliśmy z wydatkami. Cóż, byłem w błędzie, bo całość (mnóstwo dań, mnóstwo alkoholu) kosztowała nas 120 lari wraz z napiwkiem, a więc jedynie około 156 złotych. A po takiej uczcie i sen był znakomity.

Ależ to była uczta!

Dzień 9 – praca z widokiem na Kaukaz

Ten dzień miał być kolejnym stojącym pod znakiem pracy, już w zdecydowanej większości. Na śniadanie, dość późne, wybraliśmy się do knajpy niedaleko plaży, ale spędziliśmy tam dużo czasu, by dopiero po 14 ruszyć na zwiedzanie. Znowu plaża, już w pobliżu portu, niesamowitych budowli. W tym taką, która ma wbudowany diabelski młyn. Mówiłem, to naprawdę miasto dziwnych budynków. Na jeden z nich, wieżę widokową, postanowiliśmy wjechać.

Gór widać coraz mniej, ale nadal ładnie!
Takie tam z Kaukazem
Złoty Neptun, w Gdańsku takiego nie ma!
Czy na górze tej wieży jest… diabelski młyn?
Jako syn i wnuk marynarza, uwielbiam patrzeć na statki

Na górze serwowano kawę i desery, toteż nie mogliśmy sobie odmówić, a ja widziałem, że znowu… Czeka mnie praca. Nie narzekając sięgnąłem po komputer i uznałem, że nie mam zamiaru narzekać. Taki jest urok frilansu. Dzięki temu w ogóle w Gruzji się znalazłem. I choć muszę spędzić kolejną godzinę z komputerem na kolanach to wystarczy unieść wzrok nad ekran, bym mógł oglądać uwielbiony już przeze mnie Kaukaz. Nie narzekam, robię co należy.

Wbrew pozorom, ten budynek to nie posąg dildosa, a wieża widokowa
Ej, tam serio jest diabelski młyn
No nie wierzę, idę na wieżę!
Z takim widoczkiem
Ej, to serio jest diabelski młyn!
Na szczycie wieży była wystawa pięknych, starych zdjęć z całej Gruzji
Tutaj Tbilisi przypomina Minas Tirith
W tle Kaukaz, a ja sobie pracuję <3

Ruszamy dalej na spacer, wzdłuż portu, mijając kuriozalnie małą, acz uroczą latarnię morską, dziesiątki wędkarzy oraz turystów. Pokręciliśmy się chwilę po okolicy, by ruszyć następnie aleją kantorów w poszukiwaniu miejsca, w którym wydrukujemy karty pokładowe na lot następnego dnia. Po kilku nietrafionych kawiarenkach internetowych udało się znaleźć odpowiednie miejsce, ale zwiedzanie tych lokali było ciekawym przeżyciem. I podróżą wstecz historii.

The Lighthouse
Kolejny diabelski młyn, chyba lubią tu tego typu atrakcje
I znowu golden hour w idealnym momencie
Fajna instalacja artystyczna, dwie postaci, które się poruszają, a w pewnym momencie…
…przenikają
Port może nie jest ogromny, ale otwarty dla ludzi, więc ładnie
„I ja mu wtedy: weź kup se spławik”
Aleja kantorów, kilkanaście lokali obok siebie handlowało wyłącznie walutami
A my szukaliśmy miejsca, w którym wydrukujemy karty pokładowe, udało się tutaj przy Placu Tbilisi

My jednak myśleliśmy o przyszłości, zwłaszcza tej najbliższej. Słońce chyliło się ku zachodowi, a my prędkim krokiem wróciliśmy na plażę, by ujrzeć jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. Te domki na plaży, ta perspektywa gór i morza, to wszystko wyglądało kosmicznie przepięknie. I tak niemal godzinę staliśmy na plaży gapiąc się na naturalne zjawiska. Wciąż bardziej niesamowite niż jakiekolwiek diabelskie młyny wbudowane w hotele.

Ten widok zwiastuje jedno: czeka nas kolejny piękny zachód słońca
I JEST, po prostu podziwiajcie

Dzień 10/11 – długi powrót do Polski

Ostatni dzień postanowiliśmy spędzić w Batumi korzystając z ładnej pogody, ale ostatecznie znowu większość pierwszej części dnia zeszła nam na pracy. Do tego dorzuciliśmy kilka kilometrów spaceru, ale wiedzieliśmy, że to nie będzie w pełni wykorzystany dzień. Szybko wróciliśmy do apartamentu po walizki ruszyliśmy na „dworzec”, a właściwie plac, z którego odjeżdżają marszrutki. I znowu – nikogo nie szukaliśmy, to kierowca szukał nas. Bez problemu znaleźliśmy odpowiedni pojazd, a korzystając z ponad kwadransu do odjazdu ruszyliśmy na szybkie zakupy – ja nabyłem drogą kupna zestaw magnesów dla najbliższych.

O zachodzie słońca opuszczaliśmy Batumi, widząc jego odbicie w tafli Morza Czarnego. Kierowca znowu wyczyniał jakieś dziwne rzeczy na drodze, raz nawet ledwo uszliśmy z „czołówki” z TIRem, ale po dziesięciu dniach spędzonych w Gruzji nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Przywykłem do tego. Zaufałem tym kierowcom. Nie myślałem nawet o tym, że czasem to zaufanie pewnie zostaje nadszarpnięte, dochodzi do wypadku i giną ludzie.

Około godziny 20 dotarliśmy na lotnisko w Kutaisi. Ciemno, wszędzie wokół bezdomne psy, niewiele ludzi. Nie było nawet specjalnie poczekalni na lotnisku. Dopiero po 22 mogliśmy przejść przez kontrolę paszportową i pójść wydać ostatnie drobne na kawę. Czas do odlotu minął szybko – o 23:15 stałem już na płycie lotniska zerkając zalotnie w kierunku Kaukazu, już skrytego w objęciach mroku. Wiedziałem, że jeszcze wrócę go tu oglądać. O 23:30 samolot odrywa się od ziemi.

Niemal żywej duszy nie ma na lotnisku. Więcej psów i pracowników ochrony niż turystów

I o 23:45 ląduje. Nie, nie awaryjnie w okolicy, a w Katowicach, a właściwie Pyrzowicach, po trzech godzinach lotu. Ach, te strefy czasowe, ciekawa sprawa. Następnie autobus do Katowic, powolny Maczek na dworcu, w oczekiwaniu na pociąg. Przed 8 rano kolejnego dnia, po lekkich drzemkach w samolocie i pociągu przybywam na Dworzec Centralny w Warszawie. Mój mózg nie do końca ogarniał co się dzieje ze zmęczenia. Ogarniał natomiast, że jest już w normalnej strefie czasowej i należy o godzinie 9 rozpocząć pracę. Spać poszedłem dopiero o 22.

Podsumowanie

Gruzja to kraj niesamowity. Jasne, są bardziej egzotyczne kraje, a moje wrażenia wynikają w dużej mierze z faktu, że poza Europą wcześniej nie byłem. Momentami ma się wrażenie, że Gruzja jest krajem mocno europejskim, by po chwili poczuć jej dzikość. Mamy do czynienia z krajem, który geopolitycznie ma równie przerąbane od setek lat co Polska, czujemy więc pewnego rodzaju więź z jej mieszkańcami. Oni również są dla turystów (zwłaszcza z Polski) bardzo mili i pomocni. Nawet jeśli w ogóle nie rozumiesz co mówią – ich język oraz alfabet nie należą do łatwych. A jednocześnie społeczeństwo gruzińskie skrywa w sobie wiele mroków przykrywanych uśmiechami i gościnnością dla turystów. Należy mieć to na uwadze.

Kraj urzekł mnie swoimi kontrastami. Kaukazem. Marszrutkami, które myślałem, że mogą być mym grobem, a były niesamowitą przygodą. Trochę problem mam z tak uwielbianą w Polsce gruzińską kuchnią. Spróbowałem wielu potraw, różnych rodzajów chaczapuri, wielu smaków chinkali, lobiani i choć wszystko było naprawdę dobre, tak jakoś ten zestaw smaków i doznań nie do końca do mnie przemawia. Chaczapuri adżaruli podeszło mi chyba najbardziej, ale dopiero w połączeniu z jakąś sałatką i mięsem, na przykład szaszłykiem (maczanie kawałków mięsa w tej mieszance sera, masła i jajka to coś niesamowitego). Same w sobie nie potrafią zdobyć mego podniebienia.

To, co jeszcze przekonuje do Gruzji to oczywiście ceny, dla Polaków wręcz niewyobrażalnie niskie. To z jednej strony naprawdę spoko, z drugiej ma się lekkie wyrzuty sumienia odnośnie biedy wielu Gruzinów. No, przynajmniej ja miałem jak się dowiedziałem, że ich średni dochód to około 300 dolarów miesięcznie. A mniej więcej tyle kosztował mnie cały wyjazd i życie nie odmawiając sobie niczego. 600 lari spokojnie starczyło na wszystkie koszty życia, podróżowania po kraju oraz na kartę SIM (16 GB internetu za 80 lari) na aż 10 dni.

Kontrast jaki prezentuje sobą Gruzja wizualnie odciska się więc także na moich odczuciach. Piękne widoki i mili ludzie, choć mocno patriarchalne społeczeństwo z mocno ograniczoną rolą kobiet jest niewidoczne dla turystów. Niskie ceny pozwalają żyć na bogato, ale jednocześnie wiesz, a często także widzisz, jak duża bieda w tym kraju panuje. Kontrasty na każdym kroku.

Nie zmienia to jednak mojego ogólnego odczucia, a to jest zachwyt. I chciałbym do Gruzji wrócić jak najszybciej, nadrobić wszystko to, czego nie zdążyłem zobaczyć tym razem: Mcchetę, Mestię i inne piękne miejsca. No i mam jeszcze niewyrównane rachunku z Kazbekiem. Niebawem się rozliczymy.

Partnerzy Troyanna