Nigdy w życiu bym nie zaplanował sobie wakacji w Szwajcarii z jednego powodu – ależ tam drogo! Jednak po tym co tam zobaczyłem… Mam w głowie już powrót do tego cudnego (k)raju.
Miałem szczęście w tym roku. Po tym jak odwołałem swoje wakacje w Szkocji oraz wyjazd do Berlina los się do mnie uśmiechnął. W czerwcu podziwiałem wspaniale realizowaną przez blogi zrzeszone w Bloceanii kampanię promującą podróżowanie do Szwajcarii. Śledziłem ich kolejne poczynania z wypiekami na twarzy. Aż do finału akcji, w którym ogłoszono konkurs – wymyśl swój pomysł na zwiedzanie Szwajcarii, a może wygrasz wycieczkę. No i od razu chciałem wziąć udział w tym konkursie, lecz był jeden problem. Dobrze się znam z twórcami zrzeszonymi w Bloceanii, więc na pewno odstrzelą moje zgłoszenie do konkursu, by uniknąć oskarżeń o nepotyzm.
I słusznie. Ale można wygrać konkurs jednocześnie się nie zgłaszając, prawda? Dlatego opowiedziałem o akcji mojej koleżance Ani (tutaj zobaczcie jej kanał na YouTube) i pomogłem jej w zgłoszeniu. I wiecie co? Ania wygrała ten konkurs. Ja nigdy w życiu nic nie wygrałem, więc dobrze, że to ona się zgłosiła. Lol, lecimy do Szwajcarii – długo nie mogłem w to uwierzyć.
Aż przyszedł wrzesień i trzeba było jechać, zacząć planować co dokładnie chcemy zobaczyć – wszak nie da się całego, choć niewielkiego, kraju zobaczyć w niespełna 5 dni (idąc jednocześnie na techno w Zurychu). Były negocjacje, ale w sumie to nie ja wygrałem konkurs więc ustąpiłem (ach, Lugano, ach Genewo, jeszcze w was będę!).
I w sumie cieszę się, że ustąpiłem, bo to, co zobaczyliśmy było tak piękne, że do dziś siedzi mi w głowie oraz na tapecie komputera oraz telefonu. Ja, człowiek znad morza, w pełni pokochałem góry i górskie widoki. Ale po kolei.
Dzień 1 – Zurych
Wyjazd rozpoczynamy od wizyty w Zurychu, rzekomo stolicy światowej finansjery, która w swoich bankach chowa fortuny najbogatszych ludzi na świecie. Moja fortuna była niewielka – 1000 zł schowana na karcie Revoluta (o tym rozwiązaniu jeszcze napiszę osobny tekst) i przewalutowana na 262 franki szwajcarskie. Na pewno starczy na pięć dni, nie? Cóż, jeszcze się przekonamy.
Z lotniska w Zurychu (nic szczególnego) jedziemy pociągiem na dworzec główny (coś bardzo szczególnego) i szybko do hotelu, by zdążyć na jakiś free tour, który jest organizowany codziennie. Pierwsze kilometry spaceru wzdłuż pięknej rzeki, feerii barw wczesnej jesieni i postindustrialnych przestrzeni Zurychu był wspaniały. W przeciwieństwie do tego free touru, który szybko sobie odpuściliśmy udając się w kierunku najważniejszej części miasta.
To, co jako pierwsze rzuciło się w oczy to architektura. I to nie jakaś charakterystyczna dla Zurychu czy regionu. Nie, wszystkie budynki są tak różnorodne, tak barwne, że przypominają wręcz mozaikę wszystkich styli Europy. Bardzo dziwne, ale ciekawe doświadczenie. Nieco sytuacja zmienia się w Aldstadt, czyli na starym mieście, które są zdominowane przez wąskie, kręte i pnące się w górę i dół uliczki pełne uroczych kamienic. Aż wkracza się na szczyt Lindenhof, czyli małego parczku na wzgórzu dzielnicy. Z widokiem na rzekę Limmat i drugą stronę miasta. Warto sobie przysiąść na pół godziny i popatrzeć.
Następnie udaliśmy się w kierunku majestatycznego Jeziora Zuryskiego, nad którego brzegiem dominuje zieleń i jachty niczym znad morza. Jezioro jest całkiem spore i robi wrażenie. Czystością wody, rozmachem i wzniesieniami wzdłuż jego brzegów. A w oddali, gdzieś za chmurami zaczynają się przedzierać prawdziwe góry. Ekscytacja rośnie. Udajemy się w kierunku muzeum FIFA (siedziba jest poza miastem), bo byłem ciekaw jak to wygląda. Nic nadzwyczajnego w sumie, ale do środka nie wchodziliśmy. Za mało czasu.
Ruszyliśmy w poszukiwania jakiejś knajpy z dobrym jedzonkiem, kiedy dopadł nas deszcz. Przyspieszyliśmy kroku, pędząc przez finansowe centrum miasta. Bardzo niepozorne swoją drogą, bo bez wielkich, szklanych wieżowców czy pałaców, a ze skromnymi właściwie kamienicami. Zaskakujące, podobnie jak brak ludzi na ulicach. Wszyscy stoją w korkach w swoich Lamborghini, Maserati czy innych samochodach zbyt luksusowych, by je znać. Serio, rzadko można spotkać w tym mieście taksówkę gorszą od Mercedesa S. A ulice puste, jedynie w kilku miejscach knajpy wypełnione ludźmi w garniturach. Tak się bawią bankierzy… Ok, ale gdzie są inni ludzie? Nie ma czasu na myślenie, bo pada coraz mocniej, więc znajdujemy knajpę, gdzie „stosunkowo tanio” da się coś zjeść. 35 franków za steka z frytkami i sałatką serwowaną jako starter. Kelner zdziwiony, że po podaniu nam sałatki czekaliśmy na resztę dania.
Kiedy deszcz lekko zelżał zrobiło się już ciemno, a miasto skąpało się w odbiciach świateł. I wciąż było puste. Raz jeszcze droga przez Aldstadt, opuszczone jak po apokalipsie zombie, i na drugą stronę rzeki, gdzie w dzielnicy studenckiej jakieś życie się już pojawiło. Naprawdę, bardzo dziwne i pomieszane miasto z tego Zurychu. Największe wrażenie robi ilość fontann. To podobno miasto z rekordową liczbą tego typu atrakcji. W Europie. Albo i na świecie. Już nie pamiętam. A z każdego z nich czyściutka woda pitna (przynajmniej za wodę nie trzeba przepłacać). Z wrażenia aż zasnąłem niemal od razu.
Dzień 2 – Lucerna
Plan na dzień drugi był prosty – wyjechać pociągiem z Zurychu do Lucerny i zobaczyć co to miasto ma do zaoferowania. Do dworca w Zurychu z hotelu mamy niedaleko, zresztą, pociągi w Szwajcarii to jest coś niesamowitego. Jeżdżą szybko, punktualnie, są schludne niezależnie od ich klasy (regionalne, krajowe, wszystkie jak Pendolino) i jazda nimi to przyjemność. Choć nie tania. Na szczęście, jako zwycięzcy konkursu byliśmy wyposażeni w Swiss Travel Pass, czyli specjalną kartę, która pozwala w określonym czasie podróżować kolejami czy autobusami za darmo, a także daje zniżki 50% na wiele atrakcji.
Ale tak naprawdę już samo jeżdżenie tymi pociągami jest atrakcją samą w sobie. I to nie tylko ze względu na wspaniałe warunku, ale i za festiwal widoków jaki jest widoczny za przeważnie wypolerowanymi szybami. Nie mogę się powstrzymać od zachwytów już jadąc wzdłuż Jeziora Zuryskiego, a potem zaczynają się wyższe wzniesienia, przeróżne źródełka i rzeki, zielone pastwiska na stokach pełne krówek jak z reklam Milka. Ja myślałem, że te krówki to są narysowane, wymyślone, ale one naprawdę pasą się w takich pięknych okolicznościach. Z tym, że nie są fioletowe. Aż chciałoby się taką krową być…
Podróż do Lucerny trwała niespełna godzinę. Wysiada się na pięknym dworcu, przed nim wita Cię coś w stylu łuku triumfalnego, a za nim… Bajkowe widoki. Jakbym się znalazł w innym kraju, bardziej od Zurychu bajkowej architekturze, bardziej na myśl przywodzącą wybrzeże śródziemnomorskie. Te kamienice, strzeliste hotele, te monumentalne zamki i pałace na wzgórzach. Bajkowo, po prostu bajkowo. Jeśli Zurych mnie nieco rozczarował, to Lucerna skradła me serce w pięć minut. Leżąca nad Jeziorem Czterech Kantonów miejscowość jest naprawdę nie do opisania.
A właśnie, jezioro. Chcieliśmy z Anią ruszyć w rejs po jeziorze, lecz rejsy, do których Swiss Travel Pass dawał darmowy dostęp trwają 3 godziny z Lucerny na drugi koniec jeziora w kształcie krzyża. Logistycznie nam to zupełnie nie pasowało, więc już mieliśmy zrezygnować z rejsu, kiedy idąc wzdłuż wybrzeża trafiliśmy na… Rejs, który nie kosztuje wiele (19 franków), trwa jedynie godzinę, wypływa na środek jeziora i zawraca. I serwują na nim piwo. Nie trzeba było mnie dłużej przekonywać!
I co to był za rejs! Co za widoki! Samo jezioro, wzdłuż niego góry, na tych górach domki, pastwiska, kapliczki… Nie mogłem wyjść z podziwu przez całą godzinę, którą na łodzi spędziliśmy. Nie będę więcej pisać. Po prostu popatrzcie.
Po przybiciu do brzegu musiałem na chwilę przysiąść i się pozachwycać. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża do robiącego wrażenie kościoła Świętego Leodegara. I znowu Szwajcaria zaczęła zaskakiwać architektonicznie. Tuż za plecami monumentalnego wiktoriańskiego hotelu chowają się domki bardziej przypominające miejsce zamieszkania krasnali niż ludzi. Coś magicznego. Podobnie jak sam kościół i skryty obok niego cmentarz. Po chwili błądzenia po pięknych okolicach trafiamy do starego miasta i znowu się zachwycam. No nie mogłem przestać. Średniowieczny duch, albo bardzo schludny, przemyślany i po prostu piękny.
Nie było jednak czasu, bo trzeba było ruszyć na największe wyzwanie tego dnia – na górę Pilatus. Wielką skałę, która góruje nad całą okolicą (2128 metrów nad poziomem morza). Choć dotychczas nie udało nam się jej dostrzec – była skryta za chmurami. Po godzinnej niemal wędrówce docieramy do jej stóp i wsiadamy w kolejkę górską (36 franków ze Swiss Travel Pass, normalni śmiertelnicy płacą dwa razy więcej). Czy mówiłem już, że mam lęk wysokości?
Kolejka dwukrotnie się zatrzymuje przed wjazdem na szczyt. I bardzo dobrze, bo jest czas, by się napatrzeć na te piękne widoki. Za pierwszym razem zatrzymujemy się nieopodal tartaku na wzniesieniu, wśród drzew. Z wysokości kilkuset metrów widzimy Lucernę, jezioro, pastwiska, łąki, odleglejsze rejony. Patrząc w kierunku Pilatusa widać głównie chmury, jedziemy dalej zatrzymując się już u stóp skalistych wzniesień Pilatusa.
Szczytu nie widać – chmury. Wsiadamy w kolejną kolejkę, widząc jedynie chmury dookoła, a pod nami, jakieś kilkadziesiąt metrów do skał. „A jeśli spadniemy?!” myślę sobie napędzając swój lęk wysokości. Dojeżdżamy na szczyt, gdzie znajdują się dwa hotele. Musi tam być pięknie. Jak nie ma chmur. Wchodzimy na szczyt. Jaram się faktem, że jestem w najwyższym punkcie w swoim życiu, wcześniej był to jedynie Kasprowy Wierch.
Spoczywamy sobie na szczycie, gdzie miejscami da się zauważyć prześwit i jakiś ląd. Ale co ciekawe… Słyszymy też strzały z karabinów maszynowych. Lekka konsternacja, ale przypominamy sobie, że Szwajcaria, choć jest krajem neutralnym od dwustu lat, to jest jednym z najbardziej zmilitaryzowanych państw na świecie, co widać na dworcach kolejowych, pełnych ruszających w podróż żołnierzy. Siadamy na ławce, podziwiamy (głównie chmury, ale już nie tylko, bo zaczyna prześwitywać), Ania zaczyna karmić jakieś ptaki moją porcją ciasta. Spoko. I tak jestem arcyszczęśliwy. Bardzo spełniony. Nie chcę się ruszać.
Ale ostatecznie trzeba. Zjeżdżamy w dół, raz jeszcze widząc piękne widoki z kolejek górskich. Wracamy do Lucerny, zwiedzamy jeszcze zabytkowy, drewniany most, ja ostatni raz zachwycam się bajkowym zamkiem na wzgórzu nad miastem. Przypomina to z logo Disneya. Wsiadamy w pociąg i wracamy do Zurychu. Jadąc pociągiem widzę w oddali, że chmury nad Pilatusem się rozchodzą, wyłania się majestatyczny szczyt. Powrót do hotelu, chwila odpoczynku i na techno. A raczej house, jaki tej nocy w klubie Zukunft miał zagrać Peter Van Hoesen. Miał, bo nie dotrwałem do jego występu, melanż mnie nie pochłonął. Być może dlatego, że wiedziałem, co czeka mnie kolejnego dnia. I bardzo na ten dzień czekałem.
Dzień 3 – Chur, kąpiel w Renie, Glacier Express i Zermatt
Czułem, że ten dzień będzie magiczny. Ale nie spodziewałem się, że będzie jednym z najpiękniejszych dni mojego życia. Szybkie śniadanie w hotelu, pakowanie i jazda z bagażami na dworzec. Łapiemy pociąg do Chur, stolicy kantonu Gryzonia (żadnych gryzoni jednak nie widziałem), znowu mknąc początkowo wzdłuż Jeziora Zuryskiego, by potem wjechać w dość płaskie tereny otoczone jednak coraz bardziej obiecującymi górami.
I w końcu w te góry wjeżdżamy. Jest magicznie, nie do opisania. Zachwycam się. Nie mogę wydusić z siebie słów. Wow, jakiś zamek na szczycie w Sargans, a tam za nim już jest Liechtenstein. Granicę wyznacza Ren. Do przesiadki w Chur zostaje nam jeszcze 20 minut jazdy. Wow, jakie wysokie szczyty, piękne. A tam płynie Ren. I w mojej głowie zaczyna się rodzić bardzo szalony pomysł.
Gdy dojeżdżamy do Chur jestem już pewien, że chcę spróbować go zrealizować. Mamy 1,5 godziny do odjazdu, a ja chcę wykąpać się w Renie, który płynie niespełna dwa kilometry od dworca. Opuszczam Anię, która nie podzielała mojego szaleństwa i biegnę z walizką. Przez bardzo ładne osiedla domków. Przez puste niemal ulice. Domy się kończą, zaczyna się pole. Yyyyy, iść dalej? Nie, nie poddam się już teraz, idę. Tunel pod autostradą i docieram na most nad Renem. Ale kurczę, z obu stron wysokie zbocza, zarośnięte drzewami i krzewami, nie ma plaży, nie ma jak zejść. Poddam się?
Nope. Przedzieram się przez dzikie chaszcze, zrzucam walizkę, skaczę, docieram nad kamienisty brzeg, rzucam, plecak, zdejmuję buty, skarpety… I to w sumie tyle – już w tym miejscu Ren jest na tyle budzącą respekt, rwącą rzeką, że kąpiel w nim byłaby głupim pomysłem. Ale zamoczyć stopy? Jak najbardziej! Udaje się. Jestem, po raz kolejny, rozanielony, przeszczęśliwy. Zdejmuję słuchawki (cały moment budował też album „Hug of Thunder” zespołu Broken Social Scene, który od ponad roku towarzyszy mi w najpiękniejszych momentach życia) i wsłuchuję się w naturę, wpatruję się w Ren, czuję do niego respekt, spoglądam na odległe, wysokie szczyty. Otwieram piwo, odpalam papierosa. To jest jeden z TYCH momentów życia. Tych, które utkwią mi w głowie na zawsze. Pełnia szczęścia. Jak osiem lat wcześniej, gdy słuchając „The Suburbs” Arcade Fire siedziałem w Parku Luksemburskim w Paryżu wypisywałem pocztówki dla najbliższych, zbierałem kasztany, a wokół biegały wiewiórki.
No, ale trwało to tylko 20 minut, bo musiałem przebijać się przez chaszcze na górę, pole, biec na dworzec z walizką i zdążyć na najbardziej wyczekiwany moment tego wyjazdu. Kulminację jego zajebistości. Moment, w którym chyba pierwszy raz miałem orgazm oczu. Moment, w którym usiadłem w Glacier Express (43 franki po zniżce Swiss Travel Pass) i miałem sześć godzin widoków życia.
I tak, jak ciężko opisać jest orgazm, tak równie trudno jest opisać to doświadczenie. Piękna kolej z panoramicznymi szybami, jadąca powoli, by żaden piękny widok Ci nie umknął. A jedziesz wzdłuż Renu, przez jego kanion, przez wsie, miasteczka, czując, że kolej wznosi się na coraz wyższy poziom. Góry robią się coraz większe, Ren coraz mniejszy, Twój podziw już dawno przekroczył jakąkolwiek skalę. Za tymi wysokimi górami zaczynają się ujawniać… Góry jeszcze wyższe. Skaliste. Pokryte śnieżną czapą. Albo lodowcem. Te góry mają już pewnie z trzy tysiące metrów nad poziomem morza! Zerkam na mapę – zgadza się.
Miła obsługa (spotkaliśmy Polkę!) przynosi mi piwo, bo zaschło mi w gardle z wrażenia. I jedziemy jeszcze wyżej. Dojeżdżamy do stacji, gdzie zmieniana jest lokomotywa na mocniejszą. To, co widzę już mnie wprawia w osłupienie, a przecież to jedynie początek. I w krótkim czasie ekspres wznosi się o kolejne 600 metrów wysokości (co czuć), aż dojeżdżamy do Oberalppass – drugiego najwyżej położonego punktu kolejowego w Europie, powyżej 2000 metrów nad poziomem morza. Wyżej dojeżdża jedynie… Glacier Express na trasie z Chur do Sankt Moritz (my jechaliśmy w drugim kierunku). Gdzieś za tymi górami jest źródło Renu, o czym informuje nas informator, którego głos można usłyszeć w słuchawkach, które każdy pasażer otrzymuje w pociągu. W kilku wybranych językach można usłyszeć ciekawostki i historie związane z pociągiem czy okolicą.
Za Oberalppass zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, obsługa pociągu pozwala wysiąść, zrobić sobie zdjęcia, pozachwycać się. Bo jest czym. Moje oczy nie nadążają za odbieraniem tych widoków. Coś niebywałego.
Po kwadransie ruszamy w dół, postój w Andermatt, dynamicznie rozwijającym się kurorcie alpejskim. Pod nami, gdzieś głęboko pod ziemią znajduje się tunel Św. Gotarda o długości 57 kilometrów. Najdłuższy podziemny tunel na świecie. Wokół nas piękne szczyty. O, a tam jakaś wysoka góra z lodowcem. Jak się dowiaduję chwilę później w słuchawkach – z tego lodowca wypływa źródło kolejnej wielkiej rzeki Europy, Rodanu. I wzdłuż Rodanu czeka nas kolejny etap podróży. Bajkowy, śliczny, z domami na stromych wzniesieniach, z krowami tuż obok, z pięknymi szczytami. Nie będę pisał, po prostu zobaczcie.
Słońce już schowało się za szczytami kiedy dotarliśmy do Visp, gdzie nasza kolejka żegna się z Rodanem i skręca. Skręca w dolinę między bardzo wysokimi i stromymi górami. „Jak pociąg tam może wjechać?” zastanawiam się, lecz niezbyt długo, bo mym oczom zaczynają się ujawniać wysokie, ośnieżone lub pokryte lodowcem, skaliste, szczyty. Czując, że z każdym metrem podróży jestem ich coraz bliżej czuję niebywałą ekscytację. A wiem, że za tym zakrętem pewnie czai się jeszcze wyższa góra. I wiecie co? Czai się ich mnóstwo. Każdy kilometr tej podróży jestem w stanie odczuć do dziś. Kolejny moment, który zostanie ze mną na zawsze.
I znowu, przypomina mi to uczucie, którego doświadczyłem wcześniej niewiele razy. Po raz pierwszy i najmocniejszy w 2000 roku, kiedy rodzice wzięli mnie po raz pierwszy za granicę. Pociągiem do Chorwacji. Podobnie jak wtedy, lecz o innej porze, bo o poranku, pociąg mknął przez góry, a ja z japą przylepioną do szyby podziwiałem widoki. Aż nagle, góry się skończyły, a mym oczom ukazał się gdzieś w dole Split. I Morze Adriatyckie. Pamiętam to jak dziś. I podobnie zapamiętam podróż do Zermatt.
Gdy dojechaliśmy było już ciemno i nie dało się dostrzec górującego nad miastem, charakterystycznego szczytu. Nie można mieć wszystkiego na raz, część emocji trzeba zachować na jutro. Lecimy do hotelu, idziemy na krótki spacer, na piwo i spać. W jednym z najwygodniejszych łóżek, w jakim przyszło mi leżeć. I choć byłem oszołomiony widokami minionego dnia, zasnąłem bardzo szybko.
Dzień 4 – Zermatt, Gornergrat
Jeszcze szybciej jednak wstałem, bo Ania to ekspert od porannego wstawania, czego do dziś nie rozumiem, ale ok – ona tu rządzi. A zarządziła na ten dzień wjazd na dwa szczyty (choć ja miałem w planie zaledwie jeden, franków na koncie Revolut już za mało).
Szybkie śniadanie w hotelu, szybki wymarsz na kolejkę jadącą na szczyt okolicznej góry, Gornergrat, i zaczyna się kolejny dzień pełen pięknych widoków. Kolejka powoli wtacza się na zbocze góry obok Zermatt, a miasteczko pozbawione ruchu samochodowego (wszystkie muszą zatrzymać się na parkingu przed miejscowością, poruszać się po nim można jedynie rowerami i meleksami) zaczynamy podziwiać z góry. Te wszystkie domki robią niesamowite wrażenie.
Podobnie jak przy wjeździe na Pilatus, tak i kolejka jadąca na Gornergrat ma kilka postojów, można za każdym razem wysiąść i wsiąść z powrotem do następnego, odjeżdżającego 24 minuty później. I tę opcję oczywiście wykorzystujemy już w Riffelalp, na wysokości 2211 metrów nad poziomem morza. Już wyżej niż na Pilatusie, choć tego nie widać, bo wokół przecież mnóstwo znacznie wyższych wzniesień. Podziwiamy panoramę doliny, którą jechaliśmy dzień wcześniej Glacier Expressem. Ciszę przerywają jedynie śpiewy ptaków. Magia trwa.
Wsiadamy jednak w kolejkę i suniemy dalej. Większość szczytów przykryta jest chmurami, więc nie dostrzegamy jeszcze pełni tego, co jest wokół. Ponownie wysiadamy w Riffelberg, 2582 metry nad poziomem morza. Widoki są coraz bardziej obiecujące. Zachwycam się. Przy stacji spotykamy dziarskiego dziadka z Polski, który czeka na swoich towarzyszy. Schodzą z gór po tygodniu wędrówki. Nocowali pod gołym niebem na szczytach powyżej 3000 metrów. Opowiada o tym z takim spokojem jak ja bym opowiadał o spaniu we własnym łóżku – nic nadzwyczajnego, ot, śpimy sobie. Opowiada też o zdobywaniu Mount Blanc, najwyższej (według większości, bo są tacy co wliczają do Europy kaukaski Elbrus) góry Europy. Budzi się we mnie jeszcze większy podziw i miłość do gór.
Nie wsiadamy do kolejnego pociągu. Kolejne kilkaset metrów w górę postanawiamy iść na piechotę. Ja, najbardziej nieprzygotowana do górskich wspinaczek osoba mająca na stopach wysoce nieprofesjonalne buty New Balance. Nie martwię się tym. Idę, co kilkanaście metrów przystaję. Mógłbym powiedzieć, że dla widoków, ale głównie, by odpocząć. Kondycja nie pozwala na większe szarżowanie. No ale każdy odpoczynek to też widoki. Coraz lepsze. Szliśmy niemal godzinę, a naszym oczom ujawiło się oczko wodne. Czy to jest to, które znamy ze zdjęć na Instagramie? Nie, jeszcze nie. Chwila odpoczynku, idziemy dalej.
Mnie motywuje do wędrówki widok ośnieżonych szczytów za najbliższym wzniesieniem. Niby na wyciągnięcie ręki, tak wielkie już są. Idziemy, trafiamy nad Riffelsee, oczko, na które polowaliśmy. Szybka sesja zdjęciowa i biegnę już niemal na skraj góry, na której jesteśmy. Już niemal widzę w pełnej krasie czterotysięczniki. Niemal, bo wciąż ich szczyty spowite są chmurami. Ale wiem, że to masyw Monte Rosa, najpotężniejszy masyw górski całych Alp. 12 czterotysięczników. Dobiegam na skraj góry. Widzę ogromne lodowce, w dole jakieś źródełka, białe szczyty. Jestem w to wszystko tak wpatrzony, że nie chce mi się robić nawet zdjęć. Ania pyta czy zrobić mi zdjęcie. „Nie, ten widok zapamiętam bez zdjęć” odpowiadam. Patrzę.
Jednak wiedziałem, że to jeszcze nie jest szczyt, będzie jeszcze lepiej. Wsiadamy do kolejki na kolejnej stacji, by pokonać ostatnie metry na Gornergrat. Dojeżdżamy. Masa turystów, hotel, sklepy z pamiątkami. Ale ja gnam na szczyt. Zaczyna padać, schodzą chmury, mgła, ale ja moknę i patrzę. I marznę, bo 3131 metry nad poziomem morza, na których właśnie się znajduję to już nie przelewki, dobrze, że miałem jeszcze bluzę. Szybko jednak postanawiamy się schować w restauracji. Ciepła herbata i posiłek za ostatnie moje franki, a za oknem pada coraz mocniej. Postanawiamy czekać. Mija godzina, może nieco więcej, a deszcz coraz mocniejszy, a w końcu się kończy. I nagle staje się coś magicznego.
Chmury się rozstępują. Wybiegamy na taras. Naszym oczom ukazują się one – piękne szczyty czterotysięczników. Duffourspitze – drugi po Mount Blanc szczyt Alp (i Europy). Schwarzhorn. Nordend. Signalkuppe. I inne. Podziwiam. Nagle, niczym w filmie akcji, nad doliną i wokół szcztów zaczyna latać helikopter. Siedzę na tarasie, podziwiam, a mnie zaczyna dopadać fizyczny zjazd – wczesna pobudka się odzywa. Ania chce ze szczytu zejść na piechotę, ale ja wolę poczekać i popatrzeć na to wszystko, zjechać kolejką. Dzięki temu mam dużo więcej czasu na podziwianie. Idę raz jeszcze na sam szczyt. Cisza, szum wodospadu, szczyty, lodowce, jedna z chwil życia.
Brakowało tylko jednego, tego charakterystycznego szczytu nad Zermatt, na który polowaliśmy od rana. Wciąż kryje się za chmurami. Może przejdzie – myśleliśmy od samego rana. Nie przechodzi, a godzina robi się już późna. Czas zjechać do miasteczka. I wtedy dzieje się kolejny cud. Z każdą minutą jazdy kolejką, z każdą setką metrów w dół chmury zaczynają ustępować. Kiedy pociąg dojeżdża do Zermatt, Matterhorn ukazuje się w pełni. Króluje nad całą okolicą. Najtrudniejszy do zdobycia szczyt całych Alp (w miasteczku jest nawet muzeum poświęcone jego zdobywaniu). Ten kształt, któremu swoją formę zawdzięczają czekoladki Toblerone. Damn, robi wrażenie.
Wracam do hotelu, gdzie umówiliśmy się z Anią, sprawdzam rozkład jazdy pociągów, bo czas pożegnać się z tym magicznym miejscem i ruszyć dalej. Ania przybywa dość szybko, więc ruszamy pociągiem do Visp. Odjeżdżając oddalamy się od tych białych szczytów, spoglądam na nie z wytęsknieniem. Boję się chwili, w której stracę kontakt wzrokowy z nimi. Nie dzieje się to szybko, bo czterotysięczniki widoczne są, choćby ich fragmenty, z bardzo daleka. Ale ostatecznie uciekają z zasięgu wzroku. W Visp szybka przesiadka i jedziemy dalej, zwiedzić kolejny fragment tego pięknego kraju. W zaledwie kilkadziesiąt minut trafiamy do nieco innego kraju, wielkie góry zaczynają być pokryte winnicami, a na stacjach kolejowych język zmienia się z niemieckiego na francuski. Mkniemy ponownie wzdłuż Rodanu.
W Sion oglądamy przez szybę pociągu piękny zamek. W Martigny odbija droga do Chamonix, miejscowości u zbocza Mount Blanc. Ale my jedziemy w drugą stronę. Powoli robi się ciemno, niewiele widać za oknami, ale w pewnym momencie zerkam w stronę okna po drugiej stronie pociągu. I wtedy widzę to: zachód słońca nad Jeziorem Genewskim. Dojeżdżamy do spokojnej miejscowości Renens, zamieszkałej w większości przez studentów, z racji lokalizacji uniwersytetu. Zmierzamy do znajomego Ani, którego poznała dawniej na Erasmusie. Dzięki temu mamy dodatkowy, darmowy nocleg i nieco dłuższy wyjazd. Wycieńczony fizycznie i przytłoczony widokami z tego dnia zasypiam bardzo szybko. I śnią mi się góry.
Dzień 5 – Lozanna
I kolejna prędka pobudka. Ale w pełni uzasadniona. O 17 mamy samolot w Zurychu, znajdujemy się na drugim końcu kraju, więc czasu na zwiedzanie za wiele nie ma. Dojeżdżamy pociągiem do Lozanny, zostawiamy bagaże w skrytce i biegniemy z rana zjeść śniadanie nad Jeziorem Genewskim. Idąc w dół (to bardzo strome miasto) widzimy po raz kolejny zaskakującą mieszankę architektoniczną. Gdzie północ łączy się z południem. Aż docieramy nad jezioro. Wielkie, majestatyczne jezioro. Na drugim brzegu (tam już jest terytorium Francji) znowu wysokie Alpy, gdzieś za tymi szczytami skrywa się Mount Blanc. W jeziorze pływa jakiś młody mężczyzna. Niedaleko od brzegu zatrzymuje się jacht, a jego właściciel chwyta wędkę i łowi ryby. Mając jednak tylko 4 godziny w tym mieście wiemy, że czas ruszać dalej.
Zerkam na telefon. Co? Nagle znalazłem się w zasięgu francuskiej sieci. Bez namysłu nagrywam film, łączę się z Internetem korzystając z darmowego roamingu i wysyłam mamie życzenia urodzinowe. Jak się potem okazało, połączyło mnie z francuską siecią tylko na chwilę, a film wysłał się po szwajcarskiej. Najdroższe życzenia w życiu – 250 zł doliczyło mi do rachunku dwa tygodnie później. Nie żałuję. Przecież to mama.
Idziemy dalej wzdłuż wybrzeża nad jeziorem. Mijamy Muzeum Olimpijskie (MKOL ma siedzibę w Lozannie), następnie siedzibę FIVB (które niedawno wręczyło nam drugie z rzędu mistrzostwo świata w siatkówce, nie ma za co!), podziwiamy jezioro, te góry, ale wiemy, że czas ruszyć wgłąb miasta. Idziemy przez parki, piękne kamienice, wspinamy się. Wspinamy, wspinamy. Prawie jak wspinaczka na Gornergrat. Docieramy wreszcie do centralnej części miasta, wspinamy się dalej, aż docieramy do pięknej katedry w Lozannie. Sam budynek monumentalny, gotycki, ale mnie bardziej ciągnie do placu tuż obok. Kasztanowce, ławki i piękna panorama całego miasta. Zbieram kasztany dla mamy na pamiątkę i wpatruję się. Coś pięknego. Staram się napatrzeć zanim nadejdzie pora ruszyć w kierunku dworca.
Mijamy urokliwe uliczki w drodze na pociąg, a także monumentalny hotel Palace. Po 13 wsiadamy w pociąg na lotnisko w Zurychu. Tak, to bardzo ciekawe, ale wiele pociągów jedzie nie tylko do samego Zurychu, ale i na lotnisko. Jadąc pociągiem mijamy piękne winnice, a także ostatnie wielkie jezioro, które przyjdzie nam zobaczyć w trakcie tego wyjazdu – Neuchatel. Ania wylewa na mnie swoje piwo, kiedy pociąg hamuje w Yverdon-les-Bains. Zanim krzykniecie „jak to, piwo w pociągu?! W takim porządnym kraju?!” to ja wam powiem, że wiele osób pije piwo w pociągach, nawet starsza pani na przeciwko nas. A jakoś trzeba było zagospodarować ostatnie dwa franki!
W oddali widać lekki już tylko zarys Alp, pięknych szczytów. Chwytam każdą chwilę tego widoku. Trasa do Zurychu zajmuje nam nieco ponad dwie godziny, ale mija bardzo szybko. Poza sklepami na lotnisku nie zobaczę już za wiele. Ostatni papieros z widokiem na okoliczne pagórki, które nie robią już takiego wrażenia. Nie po tym, co zobaczyłem na Gornergrat. Wsiadamy do naszego samolotu. Na pokładzie Swiss Air serwują zimne piwo. Ostatnie tego wyjazdu.
Cholera. Kocham Szwajcarię.
PS. Dzięki Aniu, że wybrałaś mnie jednak po wygraniu konkursu.
PS2. Dzięki Bloceanio, że daliście wygrać Ani. Co ciekawe, o tym, że jadę ja zorientowali się dopiero jak byliśmy w Zurychu.
PS3. Dzięki Szwajcario, że jesteś tak piękna.
PS4. Chciałbym być tak bogaty, by wracać do Szwajcarii często. Jest motywacja, by pracować jeszcze więcej i lepiej.