Dawno nie miałem tak wielkiego poczucia zmarnowanego czasu jak w ostatni weekend. A przecież dopiero co leżałem z ręką w gipsie w domu sześć tygodni, kiedy dużo czasu marnowałem biernie wegetując z jedną sprawną ręką. To było lepsze niż trzynaście godzin poświęcone na serial „Iron Fist”.
Kiedy dwa lata temu Netflix pokazał światu pierwszy sezon „Daredevil” na podstawie znanej komiksowej postaci to postawił sobie poprzeczkę naprawdę wysoko. Oto wreszcie telewizyjna seria o kolesiu biegającym w lateksie, która nie tylko nie jest pośmiewiskiem, ale i trzyma w napięciu (przez większość czasu) oraz jest naprawdę nieźle zrealizowana. Wreszcie walki w serialu miały rozmach wielkobudżetowych produkcji kinowych. „Jessica Jones”, choć okazała się być zupełnie innym, bardziej kameralnym, tworem, również była bardzo dobra, głównie za sprawą dobrze napisanych postaci i ciekawych dialogów. Drugi sezon diabła z Hell’s Kitchen wielu uznaje za słabszy od pierwszego, ale nie ja. Dla mnie to wciąż świetna seria, w której najlepszym akcentem jest Punisher. Loty obniżył nieco kolejny serial, czyli „Luke Cage”. Pięknie zrealizowany, z doskonałą muzyką, Mahershalą Ali i kilkoma ciekawymi wątkami (z „czarnym” Bronksem jako fajnym bohaterem zbiorowym), ale znacznie mniej ciekawy.
Netflix właśnie pokazał światu czwartą postać z uniwersum Marvela we własnym mikrouniwersum serialowym. Trzeba mieć jednak świadomość, że to uniwersum funkcjonuje równolegle do Marvel Cinematic Universe, a nawiązania choćby wydarzeń z pierwszej części „Avengers” są tutaj na porządku dziennym. Dlatego, choć Iron Fist był dla mnie postacią zupełnie obcą (jak wcześniej Jessica Jones i Luke Cage), tak wyczekiwałem tej premiery, mając jednocześnie w głowie, że to jedynie preludium do serii, w której wszystkie te cztery postacie wystąpią wspólnie – „The Defenders”, którego data premiery jest wciąż nieznana, ale ma to być w tym roku, więc pewnie koniec września – listopad.
Nie podchodziłem do „Iron Fista” z wielkim entuzjazmem, byłem też świadom dość chłodnych opinii, z którymi spotkał się serial po pierwszych kilku odcinkach, do których dostęp miały przedpremierowo niektóre media. Sam jednak wyznaję zasadę „trzech odcinków” w przypadku każdego serialu. Oznacza to tyle, że serial ma trzy odcinki, by dać mi powód do oglądania jego dalszych części. Najnowsza produkcja Netflixa to pierwszy przypadek, kiedy tę zasadę złamałem. Bo gdyby to nie był serial o kolejnym bohaterze Marvela, który do tego wystąpi w nadchodzącym „The Defenders”, to nie miałbym absolutnie żadnego powodu, by po trzech odcinkach zdecydować się na dziesięć kolejnych godzin z Dannym Randem. Żeby zrozumieć dlaczego „Iron Fist” jest tak dużym rozczarowaniem, należy go osadzić w szerszym kontekście poprzednich komiksowych produkcji Netflixa. Każda z nich miała wzloty i upadki: mocny początek, ślamazarny środek sezonu i mocne zakończenia. W każdej mieliśmy, poza głównym bohaterem, wiele pobocznych postaci, które nadawały odpowiedni ton kolejnym odcinkom: zabawny, dramatyczny lub romantyczny. Te drugoplanowe postaci często wręcz wychodziły na plan pierwszy w momentach, kiedy główny bohater zaczynał widza denerwować. Mieliśmy również co najmniej dobrych antagonistów. Kingpin w wykonaniu Vincenta D’Onofrio był magnetyczny, Kilgrave tajemniczy, Cottonmouth przebiegły, a Madame Gao elektryzowała swoją rzadką obecnością na ekranie. To naprawdę antybohaterowie, których się pamięta. Do tego mieliśmy naprawdę dobre sceny akcji i realizację na wysokim poziomie, żeby wspomnieć choćby wiele scen z udziałem Daredevila nakręconych bez cięcia. Sceny, które zapadają w pamięć.
Wszystkich tych mocnych stron brakuje w najnowszym serialu. Do tego główny bohater jest tak irytujący i wręcz głupi, że nie da się pałać do niego sympatią i ściskać za niego kciuków. Momentami niemal życzyłem mu jak najgorzej. To nie sprawia, że chce się oglądać serial. To, co nas przykuwa do ekranu telewizorów to właśnie bohaterowie, z którymi jesteśmy w stanie się utożsamić, lub im sympatyzować, współczuć. Danny Rand wywołuje u mnie jedynie uśmiech politowania. Bo oto chłopiec, który zaginął w wieku dziesięciu lat i został uznany za zmarłego, wraca do wielkiego miasta w wieku lat dwudziestu pięciu i nie ma problemu z prowadzeniem Astona Martina bez prawa jazdy. Tego na pewno uczą w himalajskim klasztorze przygotowując chłopca do obrony mnichów przed złowrogimi ninja. Do tego, wojownik wychowywany na pozbawionego emocji obrońcę sekretnego klasztoru, kiedy dowiaduje się o istnieniu sprzętu inwigilującego mieszkańców robi wszystko, co ważne, by zniweczyć plany wroga: dewastuje monitory. Kiedy ledwie kilka metrów dalej stoją serwery. Danny Rand co chwila przeczy logice, uważa się raz za mistrza kung-fu, który bez emocji może walczyć z zaprzysiężonymi wrogami, by po chwili ulec najprostszym, najgłupszym emocjom i działać wbrew sobie. I choć znamy wielu filmowych czy serialowych bohaterów, którzy muszą się zmierzyć z dwoistością swojego jestestwa, tak Danny Rand nie walczy o nasze współczucie czy zrozumienie, a jedynie zażenowanie. No bo jak zniechęcić najcenniejszą dla Ciebie osobę od odkrycia wielkiego sekretu? Według Iron Fista mówiąc tej osobie, by nie szukała tam, gdzie może znaleźć. To jak utworzyć na pulpicie komputera TAJNY FOLDER i nazwać go TAJNY FOLDER, by nikt tam nie zajrzał.
Niestety, najbliższe otoczenie bohatera nie stara się równać pod tym względem w górę. Drugoplanowe role to bardzo nudne i tendencyjne postaci. Na przykład Colleen Wing, która nie wiedzieć czemu zakochuje się w typie, który jej uprzykrza życie od samego początku. Albo Claire Temple, którą doskonale znamy z poprzednich produkcji Netflixa, a której rola ciągle sprowadza się wciąż do tego samego: otwierania drzwi rannym znajomym superbohaterom i opatrywanie ich ran. A, i jeszcze rzucanie coraz mniej śmiesznymi tekstami i celnymi uwagami. Jest i Joy Meachum, czyli przyjaciółka z dzieciństwa Danny’ego, która daje sobą manipulować każdemu, a scenariusz próbuje nadać jej jakąś osobowość, ale wychodzi wręcz przeciwnie. Jej brat z kolei, Ward, to osoba najbardziej dziwna z tego towarzystwa i w sumie tym swoim dziwactwem jakoś najbardziej przypadła mi do gustu. I choć robi wciąż tylko jedną minę, co chwilę zmienia stronę interesu, to naprawdę go polubiłem. Może to kwestia tego, że niemal mdleje na widok krwi, co nas nieco łączy. Antagonistów w tym serialu mamy aż trzech, ale tylko jeden jest na tyle ciekawy, by wywoływać jakieś emocje i zainteresować widza. To oczywiście Madame Gao, ledwo stawiająca kroki staruszka, której oblicze interesowało nas także w poprzednich sezonach tego uniwersum. Tutaj mamy z nią nieco więcej do czynienia, dzięki czemu możemy się wreszcie przekonać kim naprawdę jest, a także obcować z jej kunsztem wprowadzania rozmówców w wątpliwości – to się oglądało naprawdę ciekawie. Zupełnie w przeciwieństwie do… Jak mu tam… Na co komu villain, którego imienia nie jesteś w stanie zapamiętać? Taki Mateusz Grzesiak bycia złym, coach uwodzący młodych i robiący im pranie mózgu w jakimś tam „wyższym celu”. Swoje momenty miewa też ojciec rodziny Meachum, czyli Faramir, to znaczy Harold. Wybaczcie, przez cały sezon nie mogłem tej postaci wybaczyć, że porwała Frodo i Sama. Harold w swoich knowaniach bywa demoniczny, porywczy, okrutny, ale i przeraźliwie głupi.
Skoro już wiemy, że w „Iron Fist” nie znajdziemy ciekawych protagonistów i antagonistów, to może chociaż, jak na serial o mistrzu kung-fu przystało, znajdziemy tu ciekawe sceny walki? Niestety, Danny Rand używa swojej magicznej mocy w tym serialu zaledwie kilka razy. I tylko raz w sposób efektowny, w samym finale. Same sceny akcji też nie robią wielkiego wrażenia jeżeli sięgniemy pamięcią do „Daredevila”. Szybkie cięcia eliminujące konieczność długiej pracy nad choreografią, standardowe i oklepane już (w zasadzie to dosłownie) lokalizacje, a ostateczny pojedynek to zabawa w chowanego na dachu budynku. Nie ma w tym ani frajdy, ani sympatyzowania z bohaterami, ani podziwu dla skomplikowanych sekwencji. Serial nie zachwyca także poziomem realizacji. A jest to jedna z pierwszych masowych produkcji stworzonych z myślą o telewizorach z technologią HDR (a tak się składa, że takowy mam) i oczekiwałem czegoś naprawdę dopieszczonego wizualnie. I owszem, sam HDR może i mógł się podobać, ale wydaje się, że twórcy chcąc naokoło promować serial tą technologią zapomnieli o tym, że plan zdjęciowy należy też odpowiednio pokazać, ciekawym kadrowaniem i montażem, nie tylko światłem. A tego w wielu miejscach zabrakło. Tak naprawdę jedyna rzecz, która mi się podobała od początku do końca w tym serialu to muzyka. I nie mam na myśli jedynie utworów, które przewijają się z iPoda Danny’ego (jak choćby Run The Jewels czy The Glitch Mob), ale i kompozycje autorskie Trevora Morrisa. Te nawiązują nieco do klimatu lat osiemdziesiątych, ale najbardziej przypominają produkcje Cliffa Martineza, który dał nam cudowną muzykę do filmów Refna: „Drive” oraz „Neon Demon”. Zresztą, możecie jej przesłuchać tutaj. Naprawdę warto.
Podsumowując powyższe akapity (damn, nieco się rozpisałem), trudno ukryć, że jestem mocno rozczarowany. „Iron Fist” wyłamuje się ze schematu naprawdę dobrych produkcji komiksowych Netflixa i udowadnia, że nie wszystkie inwestycje we własne produkcje są gwarancją sukcesu. Dotychczas plansze startowe z napisami Netflix i Marvel gwarantowały nam nie zawsze dobrą zabawę, ale na pewno coś ciekawego, z własną tożsamością i ciekawymi bohaterami, tymi dobrymi i złymi. Danny Rand i jego przyjaciele oraz wrogowie potrafią nas jedynie irytować. Brakuje tu też spektakularnych scen akcji, co nie było problemem przy Jessice Jones, która miała wiele innych atutów (FABULARNYCH, zboczuchy) do zaoferowania. Jak binguję jakiś serial to zdarza mi się co dwa odcinki zrobić przerwę na fajkę, przejrzeć social media czy maila, ale szybko wracam do serialu, bo jakiś cliffhanger mnie wrył w ziemię i zmusza do natychmiastowego wznowienia maratonu. W przypadku „Iron Fista” po przejrzeniu Facebooka zapominałem już jak się skończył ostatni odcinek i w jakim stanie pozostawiłem bohaterów. Tak bardzo byli mi oni obojętni. Przykro mi dołączać do szerokiego już grona krytyków tej serii, ale po prostu czuję, że jestem weekend w plecy. Gdyby nie nadchodzące „The Defenders”, to nawet bym nie dotrwał do połowy „Iron Fista”.
Czekam na coś wybitnie dobrego w Iron Fist.
I czekam. I czekam. I czekam. I czekam. I już tylko trzy odcinki. :( :/ — Maciej Trojanowicz (@mactrojanowicz) 19 marca 2017
Chyba szybciej doczekam się porno parodii:
Iron fisting. https://t.co/HWxwzzEFGv — Maciej Trojanowicz (@mactrojanowicz) 19 marca 2017