Jaki Lars Von Trier jest każdy widzi. Nie wiem co się dzieje w głowie duńskiego reżysera, ale nie chciałbym tam przebywać. Jego nowy film to naprawdę nietuzinkowe dzieło.
Z pozoru to jedynie historia seryjnego mordercy, ewolucji jego morderczego zewu, pożądania krwi. Tytułowy Jack (w tej roli wspaniały Matt Dillon), człowiek wykształcony, inteligentny, ale jednocześnie pozbawiony empatii, z wieloma psychicznymi odchyłami, to bardzo ciekawa i hipnotyzująca postać. Von Trier zabiera nas wgłąb jego umysłu, który stara się racjonalizować, porządkować chory i pedantyczny porządek swojego życia.
Obserwować możemy zaledwie kilka z kilkudziesięciu jego krwawych dokonań w formie retrospekcji. Podział narracji na poszczególne „incydenty” pokazuje jednocześnie jak w swoim zuchwalstwie posuwa się Jack. Zaczyna się naprawdę niewinnie – jakaś kobieta po prostu denerwuje gościa i ten ją uderzył delikatnie za mocno. A kończy się… O kurde, to już są grube motywy. Film nie szczędzi widzowi krwawych szczegółów i bardzo brutalnych obrazków (zabijanie dzieci? cóż to dla Jacka?!). Nie doczytałem w napisach końcowych, ale nie zdziwiłbym się, gdyby zabrakło tam stwierdzenia „żadne zwierzę nie ucierpiało przy tworzeniu tego filmu”. Są momenty, w których wręcz zasłaniałem oczy.
Jednak to wszystko jedynie powierzchowna warstwa „Domu, który zbudował Jack”. Duński reżyser w to wszystko wplata naprawdę ciekawe dyskusje moralno-etyczno-społeczne. Momentami nieco na siłę, jednak wielokrotnie dając widzowi do myślenia na temat porządku współczesnego świata oraz rozważań teologicznych. Te ostatnie nasilają się oczywiście w bardzo przerysowanym i wizualnie majestatycznym finalnym akcie produkcji. Te rozterki, prowadzone w formie dialogu Jacka z… Nie wiadomo kim… wprowadzają ciekawą głębię, nierzadko kontrastując z prezentowanym obrazem.
A obraz, cóż, mamy tu do czynienia z naprawdę ciekawie nakręconym filmem. Pięknie skomponowane kadry łączą się z chaotycznie prowadzoną kamerą, brakiem ostrości, chaotycznymi zbliżeniami na twarze aktorów – chaos miesza się z porządkiem (finalne sceny są przepiękne). Bardzo barwnie Von Trier bawi się także montażem, wykorzystując w filmie nie tylko fragmenty swoich poprzednich filmów, ale także dokumenty czy animacje, tworząc tym samym w głowie widza jeszcze większe wrażenie – WTF?!
Podobnie jest zresztą z muzyką, której jest w produkcji stosunkowo niewiele, zwłaszcza w mocniejszych scenach filmu, które reżyser serwuje nam w bardzo intymny, naoczny sposób. Kiedy jednak robi się już zbyt mocno… Następuje szybkie przełamanie wesołą, ładną melodią. Chwyt tani, ale w tym przypadku skuteczny i jak najbardziej uzasadniony. Pomogło mi to w pewien sposób stonować emocje po scenie zabijania dzieci. :)
Choć w wielu aspektach nowe dzieło Larsa Von Triera jest naprawdę dobre, tak po wyjściu z seansu widzowi towarzyszy mocne „co ja właśnie obejrzałem”!? I choć w wielu momentach jest to produkcja bardzo niewygodna (z mojego seansu kilkanaście osób wyszło w trakcie trwania filmu), tak oddać duńskiemu twórcy trzeba jedno: potrafi dać do myślenia i zagrać na emocjach jakże skrajnych. Nie potrafiłem kupić tego filmu całym sobą, ale doceniam jego wartości artystyczne, a także wieloznaczeniowość uruchamiającą mózg do działania i szukania pewnych analogii, drugich czy nawet trzecich znaczeń.