Nadciąga sezon filmów pędzących po statuetki, w wyścigu ma zamiar uczestniczyć także „Le Mans 66” (oryginalny tytuł to „Ford vs Ferrari”). Czy stanie na pole position?
Z filmami robionymi pod nagrody bywa różnie, choć najczęściej dość schematycznie. Perspektywa zdobycia Oscara czasem zmusza twórców do sięgnięcia po łatwe środki. Dobrze sprawdza się budująca historia oparta na faktach, chwaląca osiągnięcia amerykańskich postaci. Dodajmy do tego nagradzaną obsadę (najlepiej Tom Hanks czy Meryl Streep) i szanse na nagrody rosną. No i najnowsza produkcja Jamesa Mangolda („Logan” czy „3:10 do Yumy”) wpisuje się w ten schemat idealnie. Jednak wiele tego typu produkcji po drodze przebiera w półśrodkach artystycznych, co powoduje, że często nie są one najwyższych lotów lub są zbyt ckliwe lub patetyczne, by traktować je poważnie. To działa na członków Akademii, często także widzów, ale to tanie zagrywki.
I tego głównie się obawiałem w kontekście historii rywalizacji producentów samochodów wyścigowych. Zbyt często powiewającej amerykańskiej flagi, niezbyt skomplikowanej narracji. Tymczasem Mangold wrzucił najwyższy bieg (wybaczcie jeśli w tym tekście będzie zbyt wiele analogii do motoryzacji, ale adrenalina trzyma mnie po seansie) i dał światu film przekraczający moje ostrożne oczekiwania. Trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej chwili. Choć historia zdaje się pozornie prosta, ot marka Ferrari (w postaci legendarnego Enzo, założyciela firmy), świecąca triumfy w sportach wyścigowych, dopieszczająca swoje kolejne samochody z ręczną precyzją, rzuca wyzwanie marce Ford, która specjalizuje się w produkcji masowej. Kulminacją pojedynku ma być starcie w wyczynowym wyścigu w Le Mans, trwającym dobę.
Jednak sama historia tej potyczki byłaby dość nudna, na szczęście film dźwigają na swoich barkach wszyscy bohaterowie. Nie tylko pierwszoplanowi, pod postaciami Carolla Shelby’ego (Matt Damon), Kena Milesa (Christian Bale), ale i drugi plan ciągnie narrację z niesamowitą dynamiką. Tak naprawdę film ten zdominowany jest przez ego. Ego szefów wielkich firm, ego dyrektorów poszczególnych działów, ego konstruktorów samochodów, ego kierowców. Tutaj pomiędzy wszystkimi postaciami wrze niemal w każdej scenie, co staje się motorem napędowym całego filmu. I dzięki temu mamy niespotykanie szybkie tempo, w którym poznajemy kolejne wydarzenia, a trwający ponad dwie i pół godziny filmu ani przez chwilę się nie dłuży.
Dobrze zniuansowane i uzasadnione są wszystkie wątki. Nie brakuje tu miejsca na rodzinne problemy Milesa, jednak nie przyćmiewają one całej narracji, nadając jedynie szerszy kontekst skomplikowanej postaci. Pozostali bohaterowie także są całkiem dobrze zbudowani, a ich motywacje uzasadnione, niezależnie od ilości czasu, którą się im poświęca. Może film ten dość mocno pręży amerykańskie muskuły, ale nie jest to dla mnie niespodzianką.
Podobnie nie mogą być niespodzianką kapitalne kreacje. Nie tylko Damona czy Bale’a, bo i drugi plan wypada rewelacyjnie. Czy to Noah Jupe, który jak na nastolatka radzi sobie ponownie świetnie, Caitriona Balfe w roli żony Milesa ma jedną wręcz wyborną scenę. Dobrze to wszystko uzupełniają także Jon Bernthal, choć on to raczej wypada niemal jak zawsze, Tracy Letts jako Henry Ford Drugi czy Josh Lucas jako jego prawa ręka. Zwłaszcza Christian Bale tutaj błyszczy, mimo, że jego postać ma dość ciekawą manierę, tak aktor potrafi nadać jej naprawdę znakomity charakter. Od wszystkich tych postaci ciężko oderwać wzrok i aż chciałoby się by film trwał dłużej.
To wszystko ma prawo zadziałać także za sprawą kapitalnej oprawy. Na poziomie wizualnym mamy do czynienia z czymś naprawdę pięknym, a co istotne – w wielu przypadkach starano się unikać komputerowych efektów specjalnych. A jak już się one pojawiają to ciężko je zauważyć (głównie generowano drugi plan, tła różnych lokacji). Wyścigowe ujęcia są zrealizowane z niesamowitą dynamiką i momentami powodują mocne ciary na skórze. Widz może poczuć się w kilku przypadkach jak kierowca wyścigowy, spojrzeć na ten sport z jego perspektywy. Drgania, rozmyty obraz, wszystko to uzupełnia mocną dynamikę w samej historii. Podobnie jest z udźwiękowieniem. Każda zmiana biegu, nierówność na drodze jest mocno odczuwalna i wpływa świetnie na odbiór filmu. Ten film aż się prosi o obejrzenie w standardzie IMAX (na szczęście w 2D, więc idealny format), by poczuć pełnię emocji.
Nie da się ukryć, że film jest typowym oscar-baitem, ale już dawno typowy oscar-bait nie zrobił na mnie tak wspaniałego wrażenia. Po seansie długo trzymała mnie adrenalina, a z kolegami umówiłem się na jeszcze jeden seans. Obraz ma w sobie ducha „Rush” Rona Howarda z Daniele Bruhlem, ale jest od niego nawet lepszy. Czuć palenie gumy, zapach benzyny i gorąc palonych klocków hamulcowych. Ale przede wszystkim – naprawdę dobry film i świetne aktorstwo. No i tym oto sposobem James Mangold i jego zespół wysuwają się na pole position sezonu festiwalowego na ten moment.