Ciężko jest konkurować o widza w weekend, w którym do kin wchodzą nowe „Gwiezdne Wojny„, a na Netflix wjeżdża „Wiedźmin„. Przez to chyba „Osierocony Brooklyn” przemknie nieco niezauważony.
Edward Norton to osoba, która znana jest z trudnego charakteru. To z tego między innymi powodu nie otrzymuje w ostatnich latach zbyt wielu propozycji ról. Dlatego byłem bardzo ciekaw jak sprawdzi się po drugiej stronie kamery (a właściwie po obu), kiedy będzie musiał kierować całą produkcją. Zwłaszcza, że w jego najnowszym filmie pojawia się masa wspaniałych aktorów i aktorek. Jakby tego było mało, Norton jest również autorem scenariusza „Osieroconego Brooklynu”, na podstawie powieści Jonathana Lethema.
W tych wszystkich rolach poradził sobie Norton całkiem nieźle. Zwłaszcza w roli głównej, albowiem przyszło mu zagrać prywatnego detektywa z zespołem Tourette’a, co jest całkiem sporym wyzwaniem, a udaje mu się to zrobić bez przesadnego szarżowania. Jego postać, Lionel Essrog, rusza ze śledztwem w sprawie morderstwa jego życiowego mentora, a dochodzenie prowadzi go w mroczne zakamarki nowojorskiego biznesu i polityki lat pięćdziesiątych.
Pierwszoosobowa narracja prowadzi widza po kolejnych odkryciach, których dokonuje Lionel i sprawnie nakreśla kolejne warstwy skomplikowanej intrygi. Nieco gorzej niestety wychodzi Nortonowi budowanie odpowiedniego tempa i nakreślanie emocji w tym filmie. Szokujące odkrycia nie są zbyt szokujące (bo momentami zbyt przewidywalne), momenty załamania nie są zbyt załamujące, a urocze sytuacje spowodowane jego schorzeniem momentami przestają być urocze i zabawne, a są irytujące. Co prawda, ciężko krytykować bohatera z zespołem Tourette’a, że ma zespół Tourette’a, ale za mało czasu poświęcono na talent głównej postaci związany z tą chorobą, a tym jest niesamowita błyskotliwość, pamięć i umiejętność łączenia ze sobą różnych skrawków informacji. Coś, co mogłoby z niego uczynić Sherlockiem Holmesem Nowego Jorku jest zdecydowanie za bardzo pominięte w całej historii.
W filmie przewija się masa wątków i ciekawych postaci i mam wrażenie, że można byłoby to jakieś ciekawiej poukładać, dać nieco więcej miejsca pozostałym bohaterom. Zwłaszcza, że ich interakcje z Lionelem to zdecydowanie ciekawsze momenty niż smętna narracja z offu naszego głównego bohatera. I choć film trwa niemal 2,5 godziny to raczej się nie dłuży, ale wyczekuje się raczej następnych ciekawych zwrotów w calej historii bez większego napięcia.
Nie można za to ani jednego słowa powiedzieć na temat oprawy audiowizualnej „Osieroconego Brooklynu” (a raczej Brooklyna, ale nie będę tego wyjaśniać teraz, dowiecie się w trakcie seansu o co chodzi). Zwłaszcza muzycznej. Ależ tu Daniel Pemberton odwalił robotę. Spokojny, powolny jazz przygrywa niemal w każdej scenie budując niesamowitą, gęstą atmosferę Nowego Jorku sprzed kilkudziesięciu dekad. Słuchanie tej muzyki to wspaniała sprawa i momentami chciałbym, żeby nie było dialogów żadnych, by można było się napawać tymi dźwiękami. A scena w jazzowym klubie z jazzowym wykonaniem „Daily Battles” (kompozycji Thoma Yorke’a) to chyba moja ulubiona scena w całym filmie.
Pięknie odwzorowano również klimat Nowego Jorku w epoce po II wojnie światowej, niedługo po wielkim kryzysie gospodarczym. Wspaniale można w tym poczuć społeczne rozwarstwienie, co jest również jednym z elementów historii. Na równie wysokim poziomie wykonana została praca zespołu od kostiumów. Dobrze to wszystko spokojnymi kadrami uchwycił odpowiedzialny za zdjęcia Dick Pope. Efekt czasami psuł niezbyt konsekwentny montaż, ale nie można nie docenić wizualnej warstwy tej produkcji.
Podobnie zastrzeżeń nie można mieć do aktorstwa. Norton wypada naprawdę dobrze, ale inni nawet lepiej, choć z nimi nie spędzamy za wiele czasu. Lekkim rozczarowaniem był dla mnie Bobby Canavale, choć może to kwestia tego, że jego postać była najbardziej przewidywalna i kiepsko napisana. A stać chłopa na dużo więcej. Willem Dafoe po raz kolejny był wspaniały i piękny, a najciekawszą rolę od dawna miał nawet Alec Baldwin. Najmocniej żałuję, że tak niewiele mogłem się napawać wspaniałym Michaelem Kennethem Williamsem.
„Osierocony Brooklyn” to film, który ma niemal wszystko, co potrzebuje dobry film, jednak mimo wszystko nie potrafił mnie specjalnie wciągnąć. Norton jako reżyser oraz aktor sprawdził się bez zarzutu, lecz wydaje się, że przy scenariuszu nie poszło mu najlepiej. A szkoda, bo to ciekawa historia, z której można by wyciągnąć znacznie więcej.