Disney ma za sobą wspaniały rok, który zwieńczy zapewne zarobieniem kolejnego miliarda na nowych „Gwiezdnych Wojnach”. Jak jednak wypada „Skywalker. Odrodzenie”?
Jeśli się zastanawiacie to nie, nie ma tu spoilerów, więc śmiało możecie czytać
Osiem. Tyle filmów, które zarobią ponad miliard dolarów (obstawiam, że „Star Wars” dobije do miliarda do końca roku) w tym roku do kin wprowadził Disney. Do tego „Avengers: Koniec gry” stał się najlepiej zarabiającym filmem w historii kina. No same sukcesy! Zwłaszcza, że „Endgame” był zamknięciem kultowej już dla widzów serii filmów. A przecież „Skywalker. Odrodzenie” pełni tę samą rolę dla gwiezdnowojennej sagi. Do tego, na stołek reżysera powrócił J.J. Abrams, który potrafił w „Przebudzeniu Mocy” nie tylko dostarczyć bardziej sentymentalnym widzom, ale przede wszystkim umiejętnie zarysował bohaterów nowej trylogii, potrafił także w ciekawy sposób poprowadzić narrację.
Z „Ostatnim Jedi” miałem za to już ogromny problem. To był naprawdę inny film, co nie zawsze mi się podobało, a momentami wręcz mnie irytowało. Wizja Riana Johnsona połączona z dążeniami studia („sprzedajmy więcej zabawek robiąc nowe stworzonka!”) okazała się w wielu miejscach nie sprawdzać najlepiej. Za to był pełen momentów, które, patrząc z perspektywy czasu, będą chyba najbardziej pamiętnymi scenami całej najnowszej trylogii: szarża admirał Holdo, pojedynek Luke’a z Kylo czy wspólna walka Kylo i Rey z rycerzami Ren.
J.J. Abrams stanął więc przed niesamowicie trudnym zadaniem podejmując się reżyserowania „Skywalker. Odrodzenie”. Musiał zakończyć legendarną sagę (9 filmów) w godny sposób, naprostować trylogię (3 filmy) po lekkim wychyleniu Johnsona, a także zrobić po prostu dobry film. I o ile dwa pierwsze zadania można uznać za wykonane, tak z trzecim, jednocześnie chyba najważniejszym, mam bardzo duże wątpliwości.
Pierwszy raz w życiu seansu Gwiezdnych Wojen (film oglądałem tradycyjnie w IMAX) wychodziłem… Zobojętniały. Lekko rozczarowany, fakt, ale jednak – emocje się we mnie nie kotłowały. Trylogię prequeli pokochałem jako dzieciak mimo ich oczywistych słabości, to były „moje” Gwiezdne Wojny. „Przebudzenie Mocy” obudziło we mnie tego dzieciaka i dało masę frajdy. „Ostatni Jedi” cóż, rozczarował mnie i zdenerwował niesamowicie. Po każdym z tych filmów czułem COŚ mocnego. Dobrego, złego, ale jednak COŚ. Wychodząc z ostatniej części było mi smutno, że czegoś takiego nie czułem. Ani złości, ani frustracji, ani radości. I to mimo faktu, że w trakcie seansu kilkukrotnie bawiłem się naprawdę nieźle.
Problem w tym filmie leży przede wszystkim w scenariuszu. Nie mam tu na myśli jednak rozwiązań fabularnych, kto jest czyim ojcem, kto kogo ratuje, kto się poświęca i tak dalej. Nie, te elementy, choć często dyskusyjne, okazały się najczęściej całkiem trafne. Trochę mi szkoda, że sięgnięto po postać Palpatine’a zamiast wykreować jakieś nowe zagrożenie, ale jest to całkowicie zrozumiałe – mając jeden, ostatni film trzeba było dać maksymalny poziom zła i zbudować jego świadomość w widzu, a to wymaga czasu. Dlatego Palpatine pasuje tu idealnie. Brakuje jednak jakiegoś rozsądniejszego i bardziej rozbudowanego wyjaśnienia tego jak przetrwał, co się z nim działo.
I w tym momencie dochodzimy do sedna problemów, jakie sprawiają, że „Skywaler. Odrodzenie” jest słabym filmem. To wynikające ze scenariusza tempo. Tempo, które uniemożliwia odczucia jakichś emocji, utożsamienia się z bohaterami, złapania oddechu. Od samego początku film przeładowany jest sekwencjami akcji, zwrotami fabularnymi, nowymi planetami, kolejnymi artefaktami, kolejnymi odkryciami czyjejś przeszłości, kolejnymi podejmowanymi szybko decyzjami. I to są całkiem sensowne elementy, ale żaden z nich nie jest zaprezentowany na tyle dobrze, by cokolwiek to widza obchodziło. Gdy umiera jakiś bohater to nie ma chwili refleksji, kiedy na jaw wychodzi prawda o przeszłości innej postaci to brakuje momentu na jego przetrawienie. Nie tylko przez widzów, ale i przez bohaterów. Kiedy odkrywamy, że Palpatine żyje to nie ma czasu na wyjaśnienia jak, po co i dlaczego.
W tym filmie dzieje się tak wiele i tak szybko, że ma się wrażenie wizyty w parku rozrywki, gdzie kolejne atrakcje odwiedzamy jedna po drugiej, bez stania w kolejce, tego wyczekiwania, rozmowy na temat tego, co przed chwilą się wydarzyło w domku strachów. Nie, rollercoaster, dom strachów, karuzela, wszystko od razu, bez przerwy, po kolei! J. J. Abrams chciał wszystko zmieścić w tym filmie, rozwiązać wszystkie wątki, nawiązać do scen i kadrów z poprzednich filmów (kochamy sentymentalizm!), a do tego dodać jeszcze więcej nowego. Wrzucał do kociołka coraz więcej składników zapominając przy tym o przyprawach.
Tym bardziej to smutne, że to właśnie Abrams przedstawił nam trójkę nowych bohaterów, których zdążyliśmy polubić, którzy w „Przebudzeniu Mocy” mieli czas na rozmawianie ze sobą, te drobne momenty oddechu, w których obserwujemy reakcje bohaterów na kolejne wydarzenia, spędzamy z nimi chwilę w odosobnieniu, by przeżyć z nimi różne emocje. I byśmy, jako widzowie, mogli te emocje poczuć. Jedyne emocje jakie można poczuć w trakcie seansu najnowszego filmu to zachwyt nad oprawą wizualną oraz same rozwiązania fabularne, które mogą się podobać lub nie.
Szkoda zwłaszcza zmarnowanego potencjału najważniejszych bohaterów. Finn, jako były szturmowiec był czymś niesamowitym (poza misją poboczną z „Ostatniego Jedi”) i przeżywało się jego rozterki oraz chęć przetrwania. Poe, jako samiec alfa, wielokrotnie irytował tym, że najpierw robi potem myśli, ale wiedzieliśmy, że intencje ma generalnie dobre. Rey poświęca się tu najwięcej czasu i nie czuć tego, że jest zaniedbana jak dwie poprzednie postaci, ale podobnie potraktowano też Kylo – złego, który ma wątpliwości, szuka sensu dla samego siebie. Te wszystkie ich postaci, rozterki, dialogi czy „momenty” były motywem przewodnim poprzednich dwóch filmów. Scenariusz „Skywalker. Odrodzenie” w ogóle nie wziął tych elementów pod uwagę.
A szkoda, bo poza tym mamy do czynienia z naprawdę ładnym filmem, w którym sekwencje akcji robią wrażenie, potyczki na miecze świetlne mają niesamowita oprawę i choreografię (choć walki z rycerzami Ren nic nie pobije). Nowe planety oraz nowe lokalizacje również wyglądają całkiem nieźle, mimo, że traktowane są bardzo po macoszemu. Generalnie ciężko do filmu przyczepić się pod kątem realizacji wizualnej. Jest pięknie, często korzysta z praktycznych efektów specjalnych zamiast CGI, co sprawia, że świat zdaje się być jeszcze bardziej namacalny i wiarygodny. Wielkie sceny bitewne wyglądają nieźle, choć czasem są nieco za szybko montowane. Generalnie, film wygląda bardzo ładnie, ale brakowało mi jakichś ikonicznych scen, kadrów, obrazków, które zapadną w pamięć na dłużej. A to było przecież mocnym elementem w „Ostatnim Jedi”.
Ciekawie wypada za to… Carrie Fisher. Jej śmierć przed trzema laty mocno pokrzyżowała plany realizacji tego filmu. J. J. Abrams miał ciężkie zadanie, ale z pomocą nagranych wcześniej ujęć z udziałem aktorki, odrobiną efektów komputerowych, udało się osiągnąć bardzo dobry efekt. Jedynie jedna scena, w której pojawia się kilka odmłodzonych cyfrowo postaci mocniej trąci myszką, ale to na szczęście tylko ułamek sekundy.
Muzyka Johna Williamsa ponownie nie zawodzi, często korzystając ze znanych już motywów, ale w umiejętny sposób uzupełniając o coś świeżego. Zabrakło przez to jednak miejsca na coś nowego, motyw, który zapadł by w pamięć jako melodia dominująca tej odsłony. Dźwiękowo jednak to naprawdę dobry film, miecz świetlny brzmi cudownie, strzały z blastera przeszywają, wielkie bitwy mają wrażenie wielkich bitw.
Aktorsko, z powodów opisanych powyżej, nie jest to film, który pozwala na wielkie kreacje. Kiedy postaci służą tylko do walki i wypowiadania kwestii, nie przekazywania emocji ciężko jest się wspinać na wyżyny sztuki aktorskiej. Adam Driver wypada rewelacyjnie na ile może, Daisy Ridley również dobrze, ale to jedynie kwestia tego, że mają zdecydowanie więcej czasu ekranowego. Pozostali nie mają zbyt wiele okazji do grania, nad czym mocno ubolewam.
Ok, spróbujmy sobie to jakoś wszystko poukładać. Dziewiąta filmowa odsłona „Star Wars” to film bardzo słaby z punktu widzenia sztuki tworzenia filmów i opowiadania historii. Narzuca wysokie tempo narracji, które nie pozwala skupić się na bohaterach, emocjach i nie pozwala wybrzmieć kolejnym wydarzeniom i rozwiązaniom fabularnym. Próbuje zrobić wszystko, nawiązać do każdego poprzedniego filmu (mamy mnóstwo kadrów niemal żywcem wziętych z oryginalnej trylogii), zadowolić niemal każdego. To sprawia, że ciężko za tym wszystkim nadążyć. Natomiast dzięki nagromadzeniu wątków, wspaniałej oprawie wizualnej i dźwiękowej, wierzę, że film ten może się spodobać wiernym fanom, którzy nie oczekują sensu, emocji i utożsamiania się z bohaterami od tego typu produkcji. Oni znajdą w tym czystą frajdę. Sam parę razy miałem przyjemność z oglądania poszczególnych sekwencji, lecz przeskakując bez wytchnienia do kolejnej nawet nie miałem czasu się tym nacieszyć.