Jakiś czas temu postanowiłem wrócić do grania w inne gry niż tylko Fifa. I nowy rok rozpocząłem doskonale, w zaledwie kilka dni przechodząc „Detroit: Become Human”.
Na nowe dzieło Quantic Dream czekałem właściwie od momentu pierwszych zwiastunów, czyli roku 2015. Kilka miesięcy temu gra wreszcie trafiła na półki sklepowe, a ja przez pół roku strzelałem gole, a pod koniec skakałem jako Peter Parker po Manhattanie, by wreszcie wygospodarować trochę czasu na „Detroit”. Poświęciłem się temu celowi do tego stopnia, że skacowany po Sylwestrze w Trójmieście wolałem się nie wyspać, a wrócić szybciej do Warszawy, gdzie czekała na mnie konsola. I jak we wtorek rozpocząłem rozgrywkę, tak kilka kolejnych dni myślałem tylko o powrocie do domu i przeżycia kolejnych przygód Kary, Connora czy Markusa. By w poniedziałek obejrzeć napisy końcowe.
I z jednej strony oznacza to, że cała gra nie jest zbyt długa, choć zauważalnie dłuższa niż poprzednie dzieła studia, które bardzo mi przypadły do gustu, jak choćby „Beyond: Two Souls” i zwłaszcza „Heavy Rain”. Z drugiej strony, historia opowiedziana przez producentów jest naprawdę mocna i można przeżyć ją całym sobą. I choć jest to bardziej interaktywny film niż pełnoprawna gra, tak dokładnie tego się spodziewałem, a otrzymałem jedną ze wspanialszych historii nie tylko gier komputerowych, ale i produktów popkultury w ogóle.
Nie dziwi mnie to jednak, bo futuryzm, geopolityka, rozwój technologii, sztucznej inteligencji i androidów to tematy, które od dawna mnie fascynują nie tylko w popkulturze, ale i w realnym świecie. Kiedy więc „Detroit” łączy to wszystko w jedną, wciągającą historię to musiałem się wkręcić. Kolejną kwestią, która jest znakiem rozpoznawczym produkcji Quantic Dream to wpływ na rozwój historii. Czyli swego rodzaju nieliniowość fabuły w bardzo liniowej rozgrywce. Ta gra aż prosi się o to, by ukończyć ją kilkukrotnie, wybierając różne rozwiązania fabularne i otrzymując jeden z dziesiątków możliwych zakończeń.
O czym jest ta gra? W skrócie: bunt maszyn w Detroit w roku 2038. Czyli nie tak odległa przyszłość, w której ludzkość porzuciła wiele przykrych obowiązków zostawiając ich wykonywanie androidom. Sprzątanie, zakupy, opieka nad chorymi, proste usługi – kupując androida każdy może uprościć sobie życie. Rodzi to oczywiście szereg konsekwencji społecznych i etycznych, jak choćby rekordowe bezrobocie. A do tego na horyzoncie jawi się konflikt USA z Rosją o Morze Arktyczne, co może wywołać III Wojnę Światową.
W grze kierujemy poczynaniami trzech postaci, będąc świadkami oraz uczestnikami buntu maszyn z trzech niesamowicie ciekawych perspektyw: Markusa, lidera buntu androidów, które ukształtowały sobie świadomość i pragnienie wolności, Connora w roli partnera detektywa próbującego rozwikłać zagadkę buntu oraz Kary, opiekunki dręczonej przez ojca dziewczynki. Na zmianę sterujemy wszystkimi trzema postaciami oraz mamy realny wpływ na ich przyszłość. Z tego, co wyczytałem w Internecie, każda z postaci może zginąć już w jednym z pierwszych rozdziałów, inne w finale, a mogą również wszystkie dobrnąć do szczęśliwego finału. Mnie to się nie udało, ale kombinacji możliwych zakończeń jest multum.
Podszedłem też dość ciekawie do wybierania drogi każdej z postaci. Jako Kara priorytetem było dla mnie zadbanie o Alice – po to została jako android stworzona. Jako Markus chciałem doprowadzić do pokoju między ludźmi, a robotami i wszystkie starania na tym właśnie skupiłem unikając otwartego konfliktu. Natomiast jako Connor, który ścigał Markusa… Chciałem pozostać wierny celom, dla których istnieje, aż w pewnym momencie musiałem dokonać wyboru: Connor czy Markus? Damn, to była bardzo ciężka decyzja, zwłaszcza, że obie postaci bardzo polubiłem.
Jednak nie samo zakończenie jest istotne, a i droga, jaką obierzemy sterując naszych bohaterów, dążąc do zakończenia. Gracza czekają prawdziwe rozterki moralne właściwie w każdym rozdziale historii: ratować zaprzyjaźnioną postać czy siebie samego? Dążyć do pojednania robotów z ludźmi czy iść na krwawą wojnę? Wspierać opornego detektywa czy też podkładać mu kłody pod nogi?
Ciekawe jest, że w momencie, kiedy grałem w „Detroit” na Netflix pojawił się nowy film z serii „Black Mirror”, czyli „Bandersnatch”, w którym również mogliśmy podejmować decyzje za bohatera i decydować o dalszym przebiegu historii. I choć sama historia w tym filmie jakoś mnie nie porwała, tak gra często wprawiała mnie w moralne zakłopotanie, jak dawne, dobre odcinki regularnego „Black Mirror”. Często po rozegranym rozdziale siadałem na kilka minut zastanawiając się czy dobrze postąpiłem, jakie konsekwencje przyniesie mój wybór. Zwłaszcza, że po każdym fragmencie gry możemy prześledzić historię naszych wyborów i dokonań, a także ujrzeć zakryte konsekwencje wyborów, których nie dokonaliśmy. Co się tam kryje? A jeśli bym zaryzykował to byłoby lepiej? A potem odpalasz kolejny rozdział i podejmujesz kolejne decyzje i znowu się wahasz. A czas na podjęcie decyzji jest ograniczony.
Bardzo przyzwoicie „Detroit” wygląda również pod kątem wizualnej oprawy. Nie jest to może najlepsza grafika jaką widziałem w grach za swojego życia, jednak wizja futurystycznego miasta, multum ciekawych i dopracowanych lokacji oraz animacje postaci wyglądają naprawdę dobrze i skutecznie budują wiarygodność tego ciekawego świata.
Pod kątem rozgrywki nie mamy tutaj nic nadzwyczajnego. Większość gry polega na wykonywaniu quick time events, czyli wciskaniu odpowiednich przycisków na padzie w odpowiednich momentach. Nieumiejętne stukanie w klawisze może doprowadzić do konsekwencji, które mogą nam się nie podobać. A których cofnąć nie można. W części lokacji możemy się poruszać w miarę swobodnie robiąc różne rzeczy w mniej lub bardziej ograniczony sposób.
Polecam zwłaszcza rozglądać się po każdej scenie za tabletami z prasą, gdzie gracz może znaleźć ciekawe artykuły świetnie budujące świat przedstawiony oraz dające możliwość śledzenia konfliktu politycznego oraz nowości technologiczne, które choć momentami wydają się bardzo fantastyczne są także problemami, z którymi ludzkość będzie musiała się zmierzyć już niebawem. I to znowu nawiązanie do „Black Mirror”: wymierają ostatnie pszczoły, co powoduje konieczność uruchomienia cyberpszczół.
Albo autonomiczne samochody, które w przypadku nadchodzącej kolizji muszą szybko obliczyć pasażerom którego pojazdu muszą zwiększyć szanse na przeżycie. Jakie będą tego konsekwencje? To są dylematy, z którymi zmagamy się już dziś, choć jedynie teoretycznie. W grze możemy wiele tego typu rozterek moralnych przeżyć w praktyce. Doskonałe budowanie świata przedstawionego za pomocą prostych metod, jakimi są artykuły wirtualnych gazet.
Wszystko to, wraz z ciekawymi bohaterami, zarówno grywalnymi, jak i tym, którzy im towarzyszą, sprawia, że przejście „Detroit: Become Human” było dla mnie jednym z ciekawszych doświadczeń nie tylko w kategorii gier komputerowych, ale i popkultury w ogóle. To kilkanaście, albo i kilkadziesiąt, godzin dobrze poukładanej, wielowątkowej historii z ciekawymi postaciami i dającej dużo do myślenia. Obserwowanie wirtualnych konsekwencji swoich wirtualnych czynów wprawia w nie tak wirtualne zakłopotanie natury etycznej. Nie jest to gra dla każdego, jednak jeśli ktoś, podobnie jak ja, lubi futurystyczne klimaty, motyw sztucznej inteligencji, a także trudne wybory moralne to naprawdę powinien w tę grę zagrać.
PS. Jestem wkurzony na zakończenie jakie mi przypadło, bo nie udało mi się doprowadzić do pokoju pomiędzy ludźmi, a androidami, a z bohaterów grywalnych z życiem uszła mi jedynie ta, której najbardziej nie lubiłem…