To miała być dla mnie piąta edycja płockiego festiwalu. I jednocześnie powrót do korzeni, kiedy jadę się głównie bawić, a nie pracować jako media akredytowane na festiwal. Czy warto było szaleć tak?
Audioriver stał się dla mnie stałym punktem każdych wakacji, już piąty rok z rzędu. Scenariusz zazwyczaj wygląda podobnie: wyjazd w piątek z rana, by jeszcze na miejscu nabrać sił na dwie noce tanecznych rozkoszy, a powrót w poniedziałek lub późnym wieczorem w niedzielę. Dwie noce przeskakane na kilku scenach, spotkania z ludźmi i dziesiątki kilometrów odnotowane w aplikacji Zdrowie. I plan ten wciąż uważam za doskonały. I zastosowałem go niemal idealnie.
Niemal, bo ostatnia edycja, choć z wielu powodów udana, nie była w stanie zadowolić mnie w pełni. I choć nie wszystkiemu są winni organizatorzy to i tak nad niektórymi ich decyzjami można się zastanowić.
Ciężko zadowolić 30 tysięcy osób
Lineup to zawsze kwestia dyskusyjna, którą można oceniać na dwa sposoby. Po pierwsze – skala i różnorodność zapraszanych artystów. Coś, co można łatwo policzyć, czyli ilu reprezentantów jakich gatunków i subgatunków muzycznych zaproszeni są na festiwal oraz ich, hmmm, „popularność” czy „kaliber”. Pod tym względem nie można organizatorom nic zarzucić, z każdym rokiem jest progres, nawet jeśli skromny. Drugi sposób jest znacznie trudniejszy do policzenia, bo rozbija się o osobiste preferencje sumy 30 tysięcy uczestników festiwalu. Zawsze znajdą się malkontenci, a także osoby zachwycone. Przeważnie bardziej słyszalni są ci pierwsi, co może sprawić, że częściej mówi się o tym, że niby jest gorzej, ale to nieprawda. A wciąż ludzie z Audioriver wyjeżdżają generalnie bardzo zadowoleni.
Dla mnie tegoroczny zestaw artystów był naprawdę mocny. Bardzo mocny. Pisałem już o tym w swojej zapowiedzi, chciałem zobaczyć niemal jedną trzecią wszystkich wykonawców, co było niemal nieosiągalne. Nie sądziłem jednak, że zobaczenie tak wielu z nich pokrzyżują mi inne czynniki niż nieumiejętność cofania się w czasie.
Roszady na terenie festiwalu
Festiwal rozrasta się z każdym rokiem, co jest generalnie dość trudne na obszarze zamkniętym z jednej strony Wisłą, a z drugiej skarpą. Choć i tę przejmuje coraz mocniej, wraz ze słynnymi schodami, które pamiętam sprzed czterech lat jako nienaruszone przez płotki festiwalowe. A zmieniły się też same sceny. Scena Electronic Beats z ubiegłych edycji stała się Burn Stage z ładnymi dekoracjami. Cities Tent stał się Kosmosem i polskich artystów zamienił na zagraniczne gwiazdy – to tutaj mieli wystąpić najważniejsi dla mnie artyści. Main Stage pozostał nietknięty, Hybrid chyba też (nie wiem, nie bywam w tych rejonach), a o 90 stopni obrócił się najgorętszy zazwyczaj Circus.
Zazwyczaj, bowiem w tym roku prawdziwe piekło rozpętało się w Kosmosie. Ja wiem, że aura jest niezależna od organizatorów, ja wiem, że akustyka na tak niewielkim obszarze zmusza ich, by Kosmos był zamkniętym namiotem, ale moim zdaniem umieszczenie w nim artystów tego kalibru co Tommy Four Seven, Antigone, Lewis Fautzi, Rebekah czy Helena Hauff to gruba pomyłka. W Kosmosie panowała temperatura bliska temperatury piekła, a w środku nie dało się wytrzymać dłużej niż pięciu minut. Z tego powodu musiałem odpuścić sobie większość występów, jakie miałem zaplanowane. Najważniejszych dla mnie artystów tej edycji festiwalu. Żal miesza się ze wściekłością oraz współczuciem. Współczuciem dla artystów, którym też lekko zapewne nie było, ale i dla organizatorów, bo jestem pewien, że nie mieli możliwości zorganizowania tej sceny w inny sposób. A są to też artyści, którzy w zamkniętych przestrzeniach sprawdzają się lepiej.
Smutno, bardzo mi smutno. Zwłaszcza, że nagłośnienie było tam obłędnie dobre.
Wszystkie drogi prowadzą do Circusa
No właśnie, nagłośnienie. To na Main Stage pozostawiało niestety wiele do życzenia. Zwłaszcza w trakcie występu Bonobo, który mimo tego był świetny, ale znam osoby, które z powodu słabego nagłośnienia opuściły to wspaniałe widowisko po zaledwie kilkunastu minutach. Ja jakoś wytrwałem, ale nie zapamiętam tego koncertu Bonobo jako najlepszego w moim życiu, choć Simon Green i spółka zaprezentowali naprawdę ciekawy i różnorodny repertuar, zdominowany przez ostatni album „Migration”.
Więcej pod główną sceną w zasadzie się nie stawiłem, ale słuchając z oddali co tam się dzieje mogę współczuć fanom innych artystów, choćby Richiego Hawtina czy The Glitch Mob. Ale kiedy okazało się, że Kosmos nie jest zbyt gościnny, a Main nie jest w stanie zadowolić mnie muzycznie to większość czasu postanowiłem spędzić w Circusie.
A tam panowała istna ekstaza, jak niemal zawsze, ale w tym roku na wyjątkowo wysokim poziomie. Nie jestem największym fanem tych gwiazd największego kalibru, które przeważnie tam grają (poza Architectural, on muzycznie i nastrojowo bardziej pasuje na scenę Kosmos czy festiwal Up To Date, gdzie zresztą grał dwa lata temu), ale w tym roku nie tylko nikt nie rozczarował, ale każdy też zagrał na naprawdę wysokim i zadowalającym mój wybredny gust poziomie.
Tańcz, głupia tańcz
Wydaje mi się, że poprzeczkę bardzo wysoko zawiesił wszystkim artystom wspomniany już Hiszpan, który stworzył dla mnie chyba najlepszy występ całego Audioriver. Mocny, głęboki, a jednocześnie bardziej taneczny niż zazwyczaj w jego wykonaniu set wciągnął mnie do tańca tak, że niemal płakałem, gdy kończył. Umiejętnie Hiszpan połączył w swoim występie własne produkcje z tymi zapożyczonymi, dając naprawdę niesamowite wrażenia dźwiękowe. A i te wizualne były w tym roku znacznie lepsze niż rok temu.
Ale kiedy wydawało się, że w Circusie muzycznie będzie już jedynie gorzej (piszę oczywiście o sobie i swoim guście, który kierował mnie bardziej w stronę Kosmosu), to okazało się, że tam jest naprawdę bardzo dobrze. Maceo Plex nie tylko spełnił moje marzenia („Conjure Dreams” i „Conjure Floyd” <3), ale dał mi się wyszaleć jak nigdy bym nie sądził, że mi da. Ben Klock również zaprezentował się znacznie lepiej niż ostatnim razem na tej scenie, kiedy dzielił decki z Marcelem Dettmannem. Zaskakująco nieźle wypadł Loco Dice, po którym spodziewałem się czegoś zupełnie innego, a Pan-Pot to naprawdę wielka klasa. Szkoda, że fizycznie nie dotrwałem do Amelki Lens, bo jestem ciekaw czy jej społeczny fenomen i dobre produkcje na swoje odzwierciedlenie na żywo.
Stanę wtedy na raz ze słońcem twarzą w twarz!
Choć kilka razy kusiło, a odpuszczenie sobie występów w Kosmosie wskazywało na to, że tak się stanie, to nie udało mi się trafić na żaden z oczekiwanych występów na Burn Stage. Kilkukrotnie jednak podsłuchałem co tam się wyprawia i byłem zainteresowany. Bardzo się cieszę, że udało mi się kątem ucha usłyszeć, kiedy catz’n’dogz oddali hołd Oldze Jackowskiej grając w swoim secie jeden z utworów Maanam, która zmarła kilkanaście godzin wcześniej. Bardzo ładny, symboliczny gest.
Co do zaś organizacji samej przestrzeni festiwalu ciężko się przyczepić – strefy gastronomiczne rosną z roku na rok, czas oczekiwania na jedzenie się skraca, ale kosztem czasu oczekiwania na piwo oraz toalety. Może mi się wydaje, ale w tym roku było ich zauważalnie mniej.
Festiwal zawsze kończy się za szybko
Coraz lepiej spędzam czas także w trakcie Sun/Day. Szamańskie klimaty Damiana Lazarusa zaczynały powoli mnie nudzić, więc cieszę się, że tym razem mieliśmy do czynienia z większą różnorodnością tego dnia (Lee Burridge!). Sceneria jak zawsze potrafiła oczarować, a klimat spoczynkowo-taneczny wdał mi się mocniej niż w poprzednich latach. Aż nie chciało się wyjeżdżać. Ale trzeba było, bo wszystko co dobre szybko się kończy. A jeszcze szybciej jeśli to festiwal.
Jak więc podsumować Audioriver 2018? Z jednej strony przeżyłem ogromne rozczarowanie sceną Kosmos, na której wystąpili (podobno, nie sprawdziłem osobiście) najważniejsi dla mnie artyści, a których nie mogłem obejrzeć ze względu na piekielne warunki panujące w namiocie. Ja się zastanawiam, czy to w ogóle było bezpieczne dla ludzi. Z drugiej strony, tak wielkie rozczarowanie zostało nadrobione udanym występem Bonobo oraz nadspodziewanie dobrymi setami w Circucie. Jednak dla mnie zwycięzca jest tylko jeden – Architectural. Przyznać więc muszę, że generalnie bawiłem się lepiej niż rok temu, co zaskakuje samego mnie.