Miłość w czasach nazizmu – recenzja filmu „Jojo Rabbit”

Od kilku lat Taika Waititi wyrasta na jednego z ciekawszych filmowców w świecie filmu, więc mocno wyczekiwałem na kolejną produkcję Nowozelandczyka – „Jojo Rabbit”.

Bo w coraz smutniejszym świecie brakuje nam inteligentnego humoru, który problemy tego świata zaprezentuje w sposób absurdalny i niedorzeczny. Waititi opowiadał parę miesięcy temu u Jimmy’ego Kimmela jak ciężko było mu się przebić z tym projektem w Hollywood. No ciężko się dziwić, że nie każde studio chce robić filmy o młodych nazistach.

Na szczęście znaleźli się chętni na ten projekt, który nie dość, że został bardzo dobrze odebrany za Oceanem, gdzie premierę miał we wrześniu, to jeszcze bierze udział w Oscarowej rywalizacji w aż sześciu kategoriach. W tym w najważniejszej kategorii – Film Roku. Niesamowitą karierę robi Waititi i nie dziwią mnie ostatnie doniesienia, jakoby miał on dostać szansę zrobienia własnego filmu „Star Wars”.

Ale wróćmy do naszych nazistów. „Jojo Rabbit” to historia Jojo, małego chłopca, fanatycznie zakochanego w Hitlerze i jego poglądach, ślepo wierzący we wszystko, co mu jest wmawiane. No i ziomkuje się z samym Adolfem, co tylko pogłębia jego wiarę w fuhrera. W filmie wybrzmiewa głównie ton komediowy, co jest nie do uniknięcia kiedy mowa o filmie Nowozelandczyka. To dokładnie ten sam humor, który znamy doskonale z „Co robimy w ukryciu” czy „Thor Ragnarok„, a więc na granicy cringe’u, absurdu i nieporozumieniach między postaciami. Oczywiście najwspanialej sprawdza się to w scenach z mocno przerysowanym Hitlerem, granym przez samego reżysera.

Ale nie jest to w gruncie rzeczy prosty i wesoły film, albowiem głównym motywem jest tak naprawdę głupota ślepej nienawiści czy wojny. Dialogi doskonale obnażają niedorzeczność i brak logiki nienawiści do innych ludzi, ras czy wyznań. Często podkreślany jest także bezsens wojny, która przedstawiana jest jako coś odległego, niedotyczącego bohaterów, ale mającego pośrednie konsekwencje na Jojo i jego najbliższych. Nie bez znaczenia w całej historii jest także wątek miłości, choć nie za bardzo mi to zagrało i wydawało się tanim, ale jednak potrzebnym rozwiązaniem.

Cała fabuła rozwija się tak płynnie i zręcznie, że żadna właściwie scena nie wydaje się zbędna. Waititi we wspaniały sposób bawi się serwowanymi po kolei emocjami, umiejętnie przeplata niesamowity humor z głębokimi pytaniami o sens wojny i dramatycznymi rozwiązaniami fabularnymi. Dopiero wchodząc w trzeci akt dokonuje delikatnej wolty i zmienia nastrój na bardziej posępny. Scena z motylem to coś niesamowitego, przez kilka minut musiałem podnosić szczękę z ziemi.

To wszystko nie działałoby zapewne tak doskonale, gdyby nie kapitalne wręcz kreacje aktorskie. Owszem, Taika Waititi jako Hitler mocno szarżuje, jest czasem mocno przerysowany i działa to świetnie na rozładowanie napięcia i podważenie sensu jego działań. Nominowana tutaj do Oscara Scarlett Johansson więcej mówi tutaj swoją grą niż samymi dialogami. Cudnie sprawdza się Sam Rockwell jako kierownik Hitlerjugend. No i główna dwójka, a więc Thomasin KcKenzie oraz cudowny Roman Griffith Davis. Zagranie Jojo, tak bardzo zniuansowanej postaci, w tak wielowarstwowym filmie, to jedna z najlepszych prób młodocianego aktorstwa ostatnich lat. Nie dziwi więc, że całkiem niedawno ten młodociany aktor miał nawet nominację do Złotych Globów.

„Jojo Rabbit” wyróżnia się także swoją warstwą wizualną, bo niemieckie, hitlerowskie miasteczko jest namalowane tak żywymi barwami, ludzie są szczęśliwi, mimo, że gdzieś tam dalej trwa wojna. Piękne kostiumy, uporządkowane miasteczko. Niesamowicie idylliczny obraz świetnie podkreśla dość dziecinne postrzeganie świata przez młodziutkiego nazistę, jakim jest Jojo. To zaś sprawia, że zaczynamy pojmować nienawiść, wojny, antysemityzm to idee mieszkające jedynie w głowach głupiutkich i zmanipulowanych dzieci. A potem przychodzi rzeczywistość i te wszystkie idee w ogóle nie mają sensu.

Dobrze to wszystko uzupełniają ładne kadry, przemyślany montaż, momentami bardziej dynamiczny, momentami pozwalający aktorom na dłuższe popisy aktorskie. No i wyważona, ale ładnie uzupełniająca się z obrazem muzyka Michaela Giacchino.

Wysokie miałem oczekiwania, choć bardzo się przed nimi wzbraniałem. Bałem się rozczarowania, bo nabijając się z Hitlera łatwo przekroczyć granicę dobrego smaku (w sensie, wiemy, że to potwór był, ale przez to nabijanie się z niego jest stosunkowo proste, ale i prostackie, patrz: przeróbki z Hitlerem na YT). Waititi używa tej parodii do obnażenia głupoty współczesnych miłośników nienawiści: osób, które nienawidzą wyznawców innych religii, osób o innym kolorze skóry. A niestety mam wrażenie, że w ostatnich latach tej nienawiści mamy jakby więcej. Przede wszystkim jednak „Jojo Rabbit” to wspaniały film, który ten inteligentny humor wykorzystuje w sposób wyważony, opowiada ciekawą historię z przerysowanymi postaciami (banda gestapowców <3), by powiedzieć tym samym coś mądrego. I chyba każdy ten film powinien obejrzeć, bo jest po nim po prostu cieplutko w serduszku. A chociaż zimy w sumie za bardzo nie ma, to ciepełko przyda się każdemu.

Opinia:

Taika Waititi w formie, nawet bardzo dobrej, w której inteligentny humor wyśmiewa głupie idee. "Jojo Rabbit" robi cieplutko w serduszku jak widok króliczków.

Moja Ocena:
8
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna