Zbijanie kapitału na popkulturalnej nostalgii do lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych to ostatnio bardzo modny trend. Bez tego nie byłoby sukcesu serialu „Stranger Things”. Teraz ten kapitał chce zbić Steven Spielberg budując pomnik dla niemal wszystkich dzieł minionej epoki w postaci filmu „Ready Player One”. Czy ten film oferuje jednak coś więcej niż hołd?
Bardzo się tego obawiałem, a na nostalgię jestem mocno wyczulony. Nie, żebym nie wspominał dobrze tamtych lat, jednak uważam, że dzieła grające mocno na strunach nostalgii powinny reprezentować sobą coś więcej, tak jak każda produkcja w obrębie każdego gatunku. Dlatego nie do końca potrafiłem się zauroczyć fenomenem „Stranger Things”, którego obejrzenie zajęło mi niemal pół roku – tak bardzo nie mogłem się w ten świat wciągnąć, gdyż poza wykorzystywaniem znanych motywów oferował mi niewiele. Nowe dzieło Spielberga to jednocześnie chyba najbardziej skrajny przypadek obecnego trendu, gdzie nawiązania do popkultury wręcz wylewają się z ekranu.
Logicznym więc byłoby, że ten film nie powinien mnie najzwyczajniej w świecie interesować, jednak do „Player One” postanowiłem mieć inne podejście. Uznałem, że włączę sobie filtr na te wszystkie próby składania hołdu popkulturze, próbując docenić sam film, jego fabułę, efekty specjalne czy grę aktorską. I okazało się to być całkiem skutecznym podejściem. Przynajmniej w pewnym stopniu.
„Player One” to futurystyczna wizja upadającego świata, z którego chce się uciec do świata wirtualnego w postaci symulacji Oasis stworzonej przez Steve’a Jobsa swojej epoki – Jamesa Hallidaya. W tym smutnym świecie realnym poznajemy głównego bohatera, Wade’a, który wraz z większością populacji spędza więcej czasu w wirtualnej rzeczywistości niż w otaczającym go świecie. No i też ciężko się temu dziwić – wpływ Oasis na prawdziwe życie jest bardzo duży. W wirtualnym świecie gracze walczą o odkrycie trzech ukrytych nagród, które dadzą im kontrolę nad firmą operującą Oasis, czyli uczynią bogatym i wszechpotężnym. To już dość dziwny pomysł i dość ciekawe, że nikt zasiadający w zarządzie nie ma z tym problemu.
No właśnie, bo choć świat przedstawiony może i jest całkiem ciekawy, tak rządzą nim dość pokrętne prawa logiki, która sprawia, że ciężko w ten świat w pełni uwierzyć. I nie mówię tylko o tym wirtualnym, bo to całkiem oczywiste, ale o prawdziwej rzeczywistości, w której brakuje czasu na odpowiednie zaprezentowanie bohaterów i ich motywacji. Gdzie funkcjonuje jakaś rebelia, której motywów nie mamy czasu poznać zbyt dobrze (poza jedną bohaterką), gdzie przypadkowe osoby nagle stają się członkami rebelii (nawet jeśli to małe dzieci), a wielkim złym jest korporacja, która powstała tylko po to, by odkryć tajemnice Oasis i zdobyć władze nad firmą. Dość pokrętny model biznesowy moim zdaniem.
I choć sama fabuła ma w sobie coś ciekawego, tę nutkę przygody, która charakteryzowała wiele filmów Spielberga oraz filmy młodzieżowe sprzed paru dekad, tak jest ona jednocześnie bardzo dziurawa, co psuje całą zabawę. Zwłaszcza, że cała historia posuwa się do przodu bardzo szybko, bez odpowiednich momentów spowolnienia, wyciszenia, gdzie można by się skupić na emocjonalnej warstwie kreowania bohaterów. To jest coś, czego w filmie najbardziej mi zabrakło – emocji. Te bazują tylko i wyłącznie na nostalgii i nawiązaniach do popkultury. I nawet jeśli ginie jakaś bliska Wade’owi osoba to nikogo to nie może obchodzić, skoro pojawiła się wcześniej na ekranie przez zaledwie kilka sekund.
Mnogość referencji do bogactwa kulturowego oczywiście robi wrażenie, bo jest tego masa z wielu źródeł: świat kina, gier komputerowych, muzyki są tutaj bardzo dobrze reprezentowane. I choć włączyłem sobie na seans wspomniany już „filtr antynostalgiczny” to zdarzyło się twórcom kilka razy wywołać uśmiech na mojej twarzy (najbardziej ze względu na koszulkę jednej z bohaterek z okładką jednej z moich ukochanych płyt). Jestem pewien, że powstaną wielkie opracowania próbujące wyliczyć wszystkie nawiązania do popkultury w „Player One”, a będzie można liczyć je w setkach.
Film obsadzony jest przez wielu ciekawych aktorów, jednak żaden z nich nie jest w stanie jakoś zabłysnąć, głównie dlatego, że jakieś dwie trzecie filmu rozgrywają się w świecie wirtualnym, w którym każdy funkcjonuje w formie własnego awatara. I choć wyróżnić próbuje się Ben Mendelson, który ponownie (jak w „Łotr Jeden”) staje na czele złej korporacji (choć tym razem nie musi odpowiadać przed Darthem Vaderem, więc chyba awansował), tak jednak jest to postać jednowymiarowa i nudna. Podobnie główni bohaterowie z Wade’m na czele. Tye Sheridan ma chyba jeden wyraz twarzy przez cały film (syndrom Goslinga) i nie jest to ciekawy wyraz twarzy. Całkiem ciekawa rola przypadła Markowi Rylance’owi i aż szkoda, że nie można tej nieco ekscentrycznej i jednocześnie introwertycznej postaci oglądać częściej na ekranie. Miłym akcentem (dosłownie akcentem, bo też go nie za wiele) jest oczywiście Simon Pegg.
Skoro w „Player One” kuleje scenariusz oraz aktorstwo to może jest to chociaż wielka uczta audiowizualna? No i tutaj też ciężko mi o jednoznaczną odpowiedź. Skoro tak wiele czasu spędzamy z bohaterami w Oasis to oczekujemy wysokiego poziomu przedstawienia wirtualnego świata. I choć jego konwencja wizualna nie do końca do mnie przemawia (momentami jest zbyt rysunkowa), tak generalnie wygląda to wszystko całkiem nieźle, poza momentami, w których kamera porusza się tak szybko, że ciężko się w czymkolwiek połapać (czyli dość często), zwłaszcza w kinie IMAX. Niemniej jednak, nie było momentów, w których kiepskie CGI gryzłoby mnie w oczy, a sceny walki czy pościgów robią całkiem niezłe wrażenie. Jednak nie jest to też nic rewolucyjnego, no i bez odpowiedniego zaangażowania emocjonalnego, które by wynikało z konstrukcji fabuły czy relacji między bohaterami jest nieco trudniej się tym zachwycić.
Miałem nadzieję, że poza nostalgią Spielberg będzie w stanie nam zaprezentować po prostu ciekawe kino, z interesującymi bohaterami oraz wciągającą historią. Niestety, „Player One” sprawia wrażenie, jakby te najistotniejsze elementy budowania filmowych światów zupełnie twórców nie interesowały. Jakby jedynym celem tej produkcji było napchanie maksymalnej możliwej liczby odniesień do nostalgii i popkultury ile jest w stanie władować w dwugodzinny film. Jeśli więc ktoś, podobnie jak ja, nie ulega tego typu zagrywkom jest w stanie się w kinie po prostu wynudzić i lekko wymęczyć. Ba, natłok tych referencji może nawet zmęczyć osoby, które nostalgiczne zagrywki dotychczas kupowały choćby w „Stranger Things”. To wszystko zaś sprawia, że nowe dzieło Spielberga nie będzie klasykiem kina, a nawet prawdopodobnie zostanie szybko zapomniane.