Dwóch seansów (i jakiegoś dnia wolnego) potrzebowałem, by móc wreszcie napisać recenzję jednego z najbardziej wyczekiwanych filmów roku – „Avengers Endgame”.
Najnowsze dzieło Marvel Cinematic Universe zaczęło już bić kolejne rekordy (najszybciej zarobiony miliard w historii kina) i pewnie kwestią czasu jest, by dotarł na drugie miejsce w rankingu najlepiej zarabiających filmów wszechczasów. Albo, kto wie, może pobić nawet królujący od dekady „Avatar”, którego wynik jest efektem wyższych cen biletów na pokazy 3D. W kilka dni od premiery doczołgał się już do pierwszej dziesiątki i pewnie zmierza na podium.
Można zatem podejrzewać, że i część z was, a może nawet większość, zdążyła swój seans „Endgame” zaliczyć, dlatego postanowiłem, wyjątkowo napisać recenzję ze spoilerami. Ciężko jest rozmawiać o tej produkcji, a zwłaszcza o jej mankamentach, bez rozmawiania o poszczególnych rozwiązaniach fabularnych. Bo to one sprawiły, że mój pierwszy seans nie zaliczę do udanych – negatywne emocje zdominowały nawet te pozytywne i kino opuszczałem mocno rozczarowany. Dopiero drugi seans, kiedy byłem świadomy już wszystkich denerwujących aspektów i kiedy już się z nimi oswoiłem, dał mi pełną frajdę.
Także ten, uwaga, bo przed wami masa spoilerów.
„Infinity War” to było coś więcej niż film, niż kolejna odsłona naszego ulubionego serialu filmowego od ponad dekady. To było wielkie wydarzenie, wyłamujące się schematom kina superbohaterskiego. Świetny antybohater, świetne relacje bohaterów, mroczny klimat przełamywany dobrze wyważonym humorem, epickie sceny walki. I finał, ten finał, który powodował opad szczęki milionów ludzi na świecie. To było naprawdę wielkie.
„Endgame” (sorry, nie kupuję oficjalnego tłumaczenia „Koniec gry” i oryginalnym tytułem będę się posługiwać) miał wysoko zawieszoną poprzeczkę, ale bracia Russo byli raczej gwarantem sukcesu. I cóż, można mówić o sukcesie, ale… Nie wszystkim ten film się spodoba tak bardzo. Bo jest zupełnie inny niż „Infinity War”. Musi poradzić sobie z ciężarem oczekiwań fanów. Bo właśnie, jest to film stworzony głównie dla fanów. Może nawet psychofanów. I sam siebie mogę uznać za fana, ale zbyt wiele ukłonów w kierunku fanów mnie nużyło. Ale lećmy po kolei.
Choć wszyscy mówią o trzech aktach w strukturze fabuły, ja dostrzegam raczej cztery:
1 – do ścięcia łba Thanosa
2 – bohaterowie próbujący się odnaleźć w nowej rzeczywistości i próbujący coś zmienić
3 – „time heist”, czyli cały wątek powrotu do przeszłości i „odpstryknięcia” dokonań Thanosa
4 – wielka bitwa i sentymentalne zamknięcie
Pierwszy akt, choć w kilku momentach obiera drogę na skróty jest wyborny. Chyba nikt nie spodziewał się tak szybkiego rozwiązania sprawy z Thanosem, prawda? Właściwie można się wtedy spodziewać napisów końcowych i mamy po filmie, prawda? Ta część działa naprawdę dobrze, choć szkoda, że Captain Marvel nie ma zbyt wiele do powiedzenia, poza przybyciem z ratunkiem w sytuacjach niemożliwych. I bardzo dziwnie szybko wszyscy szybko jej ufają. Ale ok, nie ma czasu na wprowadzanie zbyt mocno tej postaci.
Drugi akt, moim zdaniem najciekawszy w filmie, pokazuje świat pięć lat po „pstryknięciu palcami” i jest to naprawdę fajna, nieco postapokaliptyczna rzeczywistość. Steve Rogers prowadzi terapie grupowe (w których jako gej pojawia się jeden z reżyserów), a wszyscy inni próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości. To zresztą jest wątek dominujący w całej produkcji – umiejętność „życia dalej”, ogarnięcia się po tragicznych przeżyciach. Świat naturalny zaczyna odżywać (wieloryby w rzece Hudson, o których wspomina Kapitan), choć wciąż jest trochę niezbyt poukładany jak na pięć lat po katastrofie.
Widzimy niemal każdego bohatera, który gorzej lub znacznie gorzej radzi sobie z ciężarem porażki. I kiedy pojawia się cień szansy na odkręcenie tego wszystkiego robi się coraz ciekawiej. Dawne instynkty superbohaterów sprawiają, że chcą podjąć kolejną próbę. Ten fragment filmu jest naprawdę świetnie zbalansowany pomiędzy dramatem, a komedią dobrze rozwija większość bohaterów i ich motywacje do dalszej walki.
Trzeci akt to już niemal typowy heist movie – bohaterowie knują coś wykraść, po drodze coś idzie nie tak i trzeba improwizować. I to jest generalnie całkiem dobrze zaplanowane, ale… Do tego aktu mam najwięcej zastrzeżeń. Bohaterowie cofają się w czasie do sytuacji z filmów, które już widzieliśmy i momentami zbyt mocno brną w sentymentalne tony. Tę część filmu można pokochać albo nie lubić, ja zaś ostatecznie zaliczam się chyba do tej drugiej grupy. Bo zamiast rzeczywiście pchać całość do przodu, momentami staje się hołdem dla wszystkich poprzednich filmów z MCU.
Hołd sam w sobie nie jest zły, „Endgame” wieńczący 11 lat budowania uniwersum musiał mieć kilka mrugnięć okiem do wielu ważnych momentów z przeszłości, ale… Dla mnie było ich zdecydowanie za dużo. Powtarzające się sceny, powtarzające się sytuacje, powtarzające się kwestie bohaterów. I ja doskonale rozumiem, że dla wielu fanów to, co piszę może być wręcz wielkim atutem „Endgame”, ale dla mnie jest tego przesyt i przy pierwszym podejściu wzbudzało wręcz zażenowanie. Do tego stopnia, że byłem w stanie niemal przewidzieć co jeszcze musi się zaraz wydarzyć, by jeszcze mocniej zagrać na nostalgii widzów.
Tony na pewno spotka swojego starego, będzie miał z nim emocjonalną scenę, Kap spotka pewnie Peggy, o, a tu zaraz pewnie wjedzie scena ze śpiewającym Quillem, która otwierała „Strażników Galaktyki”. I sam powrót do tej sceny jest ok, ale nie w momencie, kiedy znów powtórzona jest znaczna część tej sceny. Kończy się ona wspaniale – Rhodes i Nebula obserwują Petera gdzieś z ukrycia. I gdyby skrócić tę scenę jedynie do tej dwójki obserwującej śpiewającego Quilla byłoby idealnie. Ale powtarzanie kadrów ze śpiewaniem było nudne i wtórne. Tak samo słynny kadr z pierwszych „Avengers” z kamerą krążącą wokół bohaterów w trakcie bitwy o Nowy Jork. Znowu mamy powtórzenie całości, potem dopiero nowe ujęcie z innej perspektywy.
To wszystko zaś wiąże się z moim kolejnym zarzutem wobec „Endgame”, nie tylko wobec trzeciego aktu, ale i wobec całości – całość niestety się dłuży. A wycięcie tych kadrów z poprzednich filmów pozwoliłoby skrócić film choćby odrobinę. W pewnym momencie nawet humoru jest jakby w tym wszystkim za dużo. I choć sam pomysł zrobienia z Thora grubego gościa w depresji (utożsamiam się!), tak granie tego dowcipu w kółko do końca filmu bywa w pewnym momencie męczące. A można przecież wątek tego bohatera pokierować znacznie ciekawiej, podkreślając jego PTSD (zespół urazu powypadkowego) w jakiś bardziej dramatyczny sposób, a nie jedynie jako powód do żarcików.
Ostatni akt, ostateczna bitwa z Thanosem, to jest coś absolutnie pięknego. Wizualnie, narracyjnie (prawie) i stanowi niemal spełnienie marzeń fanów MCU. Pojawia się nawet fragment bardzo feministyczny, wszystkie kobiece postaci razem, pełne ciary, choć szkoda, że tylko przez niespełna minutę. Jest tu jednak tak wiele epickości, że naprawdę ciężko tego nie docenić. Nawet jeśli momentami twórcy przesadzają – Rogers walczący Mjolnirem to naprawdę fajna sprawa, ale jednak zabawa piorunami to już lekka przesada.
Trzeba przyznać, że szalenie istotny w filmie wątek podróży w czasie trzyma się kupy i ma całkiem dużo sensu, a także jest przedstawiony widzowi w całkiem zrozumiały sposób. Szkoda tylko, że bohaterowie zapominają o tym w momencie, kiedy umiera Iron Man. Mając wciąż wszystkie kamienie do dyspozycji przecież dałoby się to zmienić, już większe szkody udawało się w MCU odwrócić. No, ale kontrakt Downey Jr się kończy, ktoś musiał umrzeć na koniec i fajnie (a jednocześnie szkoda), że Stark dostaje tak epickie pożegnanie, ale szkoda, że w tym samym momencie umiera jakaś wewnętrzna logika przedstawionego świata. Kamieniem czasu można cofnąć czas nie tylko całego świata, ale i pojedynczych jego elementów (co było pokazane na przykładzie jabłka w „Doktorze Strange”), więc i uratowanie życia Starka dałoby się jakoś ogarnąć. Ale nikomu nie chciało się o tym pomyśleć. Na koniec dostajemy więc przeciągnięte o wiele za długo pożegnania, wspomnienia, nostalgia, smutek i fragment, który męczy nawet za drugim razem.
Szkoda niewykorzystanego potencjału Captain Marvel, która w „Endgame” pojawia się wyłącznie w momentach bliskiej klęski, by odczarować wszystko i znika. To tylko jeden z wielu przykładów drogi na skróty w logice i narracji filmu, które szalenie mi nie leżały za pierwszym razem.
Szkoda również, że Thanos po powrocie nie jest już tak istotny. Absolutnie nie mamy prawa się go bać, bo już raz jego śmierć widzieliśmy. Brakuje tutaj większego poczucia zagrożenia, co sprawia, że pod względem szwarccharakterów „Endgame” odbiega o wysokich standardów z „Infinity War” i trzyma się wielu wcześniejszych filmów MCU – wiemy, że przegra. A przecież była to jedna z mocniejszych stron „Infinity War”.
Jedna rzecz wypada w najnowszym filmie MCU znakomicie – kreacje aktorskie. Nie za duża liczba sekwencji akcji czy superbohaterskich pozwala większości obsady grać naprawdę dużo i dobrze. Downey Jr – chyba najlepsza rola w karierze Iron Mana. Evans – nadal dobry. Johansson – świetna. Rudd – cudowny (choć też fajnie byłoby go zobaczyć nieco mniej śmieszkowego), Hemsworth pięknie sprawdza się w roli Thora, ale szkoda, że scenarzyści powierzyli mu głównie rolę śmieszka (Lebowskiego). Szkoda także, że Ruffalo jest ograniczony jedynie do CGI jako Profesor Hulk. Znakomita część pozostałych aktorów nie ma za wiele do zagrania, a wszechobecne cameo są fajnie wyważone.
Ciekawie skonstruowano muzykę do tego filmu, łącząc znane już z poprzednich filmów motywy z nowymi aranżacjami i dźwiękami, co sprawdza się generalnie bardzo dobrze, fajnie uzupełniając narrację. Alan Silvestri odwalił tu kawał dobrej roboty.
Marvel przyzwyczaił nas już do tego, że kolejne ich filmy wyglądają co najmniej przyzwoicie ze spektakularnymi scenami akcji i dokładnie tak samo jest tutaj. Wizualnie film bywa momentami oszałamiający, choć jednocześnie za często serwowane są nam podobne kadry, co w poprzednich filmach (cała sekwencja na Vormir choćby), zamiast nowych ujęć. W kilku fragmentach otrzymujemy za to naprawdę ciekawe zagrywki operatorskie, a scena w Tokio z ładnym mastershotem to naprawdę perełka na skalę całego MCU.
„Endgame” to film, który wymyka się typowej ocenie krytycznej. Ma inną strukturę (bo też jest zwieńczeniem długiej serii), ma nierówne wątki (bo po ponad dwudziestu filmach może niektóre pomijać), ma dziury w narracji i logice, a momentami wręcz wygląda jakby miał być kompilacją „The best of MCU” stworzoną przez fanów dla fanów na YouTube. I cóż, ciężko oceniać go jak typowy film. Bo to więcej niż film – to hołd dla tego wszystkiego, co Marvel zbudował w poprzednich jedenaście lat. I bracia Russo w kilku momentach nieco przesadzili z hołdowaniem, co niektórym widzom może psuć pierwszy odbiór produkcji. Jak było w moim przypadku. Kiedy jednak już przełkniemy niektóre mankamenty, możemy szczerze przyznać – to spektakularne widowisko. Nieco za długie, momentami denerwujące, ale jak najbardziej godne zwieńczenie serii, która tak bardzo odmieniła historię kina robiąc z filmu superbohaterskiego jeden z najważniejszych gatunków przemysłu filmowego. A idealnym, symbolicznym zwieńczeniem tego symbolu będzie detronizacja „Avatara” jako najbardziej dochodowego filmu w historii.