Sztuka dla sztuki – recenzja filmu „Mank”

David Fincher to jeden z ciekawszych współczesnych reżyserów, a każde jego dzieło jest mocno wyczekiwane przez odbiorców. Na kolejny po „Gone Girl” film przyszło nam czekać aż sześć lat, zatem oczekiwania były niemałe. I oto nadszedł „Mank”.

Tym ciekawiej, że prawa do dystrybucji filmu zakupił Netflix, chociaż w roku, w którym większość kin nie funkcjonuje nie powinno to nikogo raczej dziwi. Zresztą to nie pierwszy flirt Finchera z tą platformą, gdyż był jednym z twórców popularnego serialu „Mindhunter”. Co prawda, widnieje on wciąż na mojej liście do obejrzenia w jakiejś tam przyszłości, lecz pewnie nieprędko. Jednak niemal każdy film reżyserowany przez tego twórcę to naprawdę świetne dzieło: wspomniane „Gone Girl”, „Siedem”, „Zodiak”, „The Social Network” aż po jeden z moich ulubionych filmów – „Podziemny Krąg”. Fincher miał zawsze doskonały dryg do tworzenia angażujących thrillerów. Jest perfekcjonistą i mocno dba o swoją twórczą niezależność, a także o narracyjny i wizualny sznyt swoich produkcji, nie tylko filmowych zresztą. Jeśli was interesuje postać Finchera to polecam przesłuchać niedawny epizod podcastu Spoiler Master, w którym Michał Oleszczyk opowiada o drodze Finchera aż do tworzenia „Siedem”. Wspaniałe słuchowisko.

Do najnowszej produkcji tego twórcy podchodziłem jednak nie z entuzjazmem, a z lekkim dystansem. Bo od samego początku „Mank” nie zapowiadał się na klasyczny film Finchera. Choć sam pomysł na opowieść o kulisach tworzenia scenariusza do legendarnego filmu „Obywatel Kane” jest bardzo interesujący. Herman Mankiewicz był uznanym scenarzystą przed wybuchem II wojny światowej, autorem skryptów do choćby „Czarnoksiężnika z Oz” czy „Towarzysza X”. Bywalec salonów Hollywood i ekscentryczny gość, który nie mógł się porozumieć z Orsonem Wellesem w sprawie scenariusza nagrodzonego Oscarem. To naprawdę wciągająca historia człowieka, który pozostał nieco w cieniu sukcesu tego przełomowego filmu.

Fincher całym filmem chce chyba także złożyć hołd tamtej epoce Hollywood oraz „Obywatelowi Kane”. Nawiązuje do tej produkcji sposobem narracji oraz stylem całego filmu. To film, który reżyser chciał zrobić od niemal trzech dekad, czekając na odpowiednią sposobność. Jest sporo polityki, kulisy funkcjonowania wielkich studio w Hollywood, dekadencja, alkoholizm, powstawanie scenariusza do filmu „Orsona Wellesa” oraz przede wszystkim ekscentryczny Mank, czyli Herman Mankiewicz. Struktura historii opowiedzianej przez Finchera jest nielinearna – właściwie co chwila skaczemy po osi czasu, po najważniejszych wydarzeniach lat trzydziestych w Hollywood. Obserwujemy mocno zniszczonego karierą i alkoholem Mankiewicza, próbującego pod mocną presją napisać scenariusz, a także skoki w przeszłość, które pokazują jego drogę do punktu, w którym próbuje napisać „Obywatela Kane’a”.

Nielinearna narracja nie jest tu żadnym problemem, wręcz sprawdza się naprawdę dobrze, również dlatego, że mamy do czynienia z naprawdę świetnymi dialogami. Brzmią one nieco jak z innej epoki, bohaterowie prowadzą nierzadko błyskotliwe dysputy o dochodzącym do władzy Hitlerze, funkcjonowaniu Hollywood czy wyborach na gubernatora stanu. Tudzież monologi, w których sięgają po cytaty z literatury. Zabawnie to kontrastuje z niezbyt wyniosłymi czynami, których ci sami bohaterowie się chwilę później dopuszczają. Czuć w tym wszystkim anachronizm całej historii, ale dzięki opowieść staje się bardziej wiarygodna.

Kolejnym elementem nawiązującym w „Mank” do minionej epoki kina sprzed niemal wieku jest sposób zrealizowania filmu: w czerni i bieli, z montażem i ruchem kamery inspirowanym dawnymi filmami. Zamiast ostrych cięć mamy wyciemnienia, zamiast epickich kadrów ustanawiających mamy skromne napisy na ekranie. Już pierwsze sekundy „Mank” zapowiadają z czym będziemy mieli do czynienia. W tym wszystkim jednak mamy także nieskazitelnie ostre obrazy, bez ziarnistego filtru, a także zastosowanie technologii HDR, który zapewnia odpowiedni kontrast w czerni i bieli, a więc cały film to mariaż tego, co dawniej było standardem z najnowszymi technologiami. Całość robi wrażenie, ale…

MANK (2020) David FincherÕs MANK is a scathing social critique of 1930s Hollywood through the eyes of alcoholic screenwriter Herman J. Mankiewicz (Gary Oldman) as he races to finish the screenplay of Citizen Kane for Orson Welles. Arliss Howard as Louis B. Mayer and Charles Dance as William Randolph Hearst.

No jakoś nie potrafiłem wczuć się w ten sposób zrealizowania filmu. Jest to oczywisty hołd Finchera dla kina tamtych lat, ale momentami miałem wrażenie, że zbyt mocno skupił się on na tworzeniu ołtarzu dla swoich wspomnień, a za mało na zrobieniu po prostu dobrego filmu. Jeden z cytatów z filmu chyba idealnie oddaje moje odczucia w tym względzie: „sztuka dla sztuki” – słowa, które padają w studio MGM z ust samego Mayera. Zrealizowanie filmu, który wygląda i brzmi niemal jak dzieło epoki, o której opowiada to na pewno spore osiągnięcie, jednak miałem wrażenie, że Fincher zbyt mocno skupił się na tym, zapominając nieco o innych elementach produkcji. Nie wiem, może po prostu za mało filmów z tamtych lat obejrzałem i pokochałem i nie umiem podzielić tej sentymentalnej podróży, nie przemawia do mnie taka forma filmu, bo jasnym jest, że dla wielu taki hołd może być naprawdę wspaniałym przeżyciem. Nie dla mnie, niestety.

Nie oznacza to jednak, że nie znalazłem w „Mank” niczego dla siebie, o nie. To jest dobry film, od samej historii, której wcześniej nie znałem, aż po wybrane sceny konfrontacji, dialogi, aż po aktorstwo. Bo to tutaj jest naprawdę dobre. Gary Oldman w tytułowej roli robi naprawdę wszystko, by otrzymać kolejną nominację do Oscara. Oglądanie go w kolejnych scenach to prawdziwa rozkosz, słuchanie tej staromowy z jego ust („do tell” <3 ) to poezja. Nie gorzej wypadają zresztą Lily Collins, Charles Dance, Amanda Seyfried, Tom Pelphrey czy Tom Burke. To właśnie kolejne sceny, w których ścierają się skrajne charaktery, rywalizują ze sobą kolejne ego sprawiły, że sam film naprawdę daje przyjemność.

Po tylu wspaniałych filmach David Fincher wreszcie lekko mnie rozczarował. Nie oznacza to, że uważam „Mank” za film słaby. Po prostu ten twórca przyzwyczaił mnie do nieco innego kina, a to dzieło zupełnie inne niż cokolwiek wcześniej w karierze tego świetnego reżysera. W pogoni za odpowiednim hołdem dla wyidealizowanego obrazu dawnego Hollywood położył na szali udźwiękowienie, bo film i dialogi w nim brzmią jak w starym filmie, czyli… Dość kiepsko. Przekonał też swoich zaufanych współpracowników od muzyki, Trenta Reznora i Atticusa Rossa, by zrobili muzykę w innym stylu niże zawsze – klasyczną, z delikatnymi instrumentami dętymi. Słucha się tego naprawdę dobrze, ale… To nie jest Reznor i Ross, których znam i uwielbiam. „Mank” nie jest więc filmem, który spodoba się każdemu, choć niewątpliwie mamy tu do czynienia z naprawdę ciekawym artystycznie podejściem do opowiedzenia historii i zrobienia filmu tak, jak robiło się to 80 lat temu. To udany hołd, ale jednak bardziej hołd niż współczesna, dobrze opowiedziana historia. Mam jednak nadzieję, że Fincher wróci do thrillerów czy dramatów wkrótce, bo te właśnie jego filmy lubię najbardziej.

A skoro już o „Mank” mowa, to ja za tydzień będę o tym filmie rozmawiać z Danielem Durlakiem w programie na żywo w ramach serii The Blue Oyster Talks. Ma być zresztą nie tylko o filmie Finchera, więc jaram się, bo trochę w tym roku niewiele było okazji, by z innymi podyskutować o kinie. Więcej szczegółów tutaj: https://www.instagram.com/p/CIqB3A2HlwB/

Opinia:

Nie jest to najlepszy film Finchera, nie jest to nawet klasyczny film FInchera, ale jest w nim duża doza perfekcjonizmu tego reżysera oraz ładny hołd dla dawnego Hollywood i jego kulisów.

Moja Ocena:
7
/10
Film obejrzałem w:
Netflix
Partnerzy Troyanna