Nie wiem o co chodzi, ale po tym seansie nie potrafię dojść do siebie. W sensie, udało mi się wrócić do domu, ale nie potrafię ogarnąć myśli po tym co w „The Lighthouse” zaserwował mi Robert Eggers.
Zanim przejdę do właściwej części recenzji powiem od razu: idźcie do kina. Nie wiem czy film wam się spodoba, czy go znienawidzicie. Ale na pewno nie wyjdziecie z seansu obojętni. A im więcej będziecie o „The Lighthouse” wiedzieć tym mniejsze wrażenie na was zrobi.
Ta czarno-biała produkcja umyka jakimkolwiek szufladkom. Brak kolorów świetnie uzupełnia kwadratowy format obrazu, mocno nawiązujący do kina klasycznego. Z racji poprzedniej produkcji tego reżysera („VVitch” z 2016 roku) wydawało mi się, że będzie to nietuzinkowy, ale jednak horror. I w sumie… Nie, raczej nie. Szukając jednak w pamięci filmu, który jakkolwiek by mi przypominał „The Lighthouse” to najlepszym trafem jest chyba „Lśnienie” Stanleya Kubricka.
Mamy bowiem niewielu (dwóch) bohaterów odciętych od cywilizacji, zmuszonych do żmudnej pracy, znoszenia siebie wzajemnie, którzy wskutek tej samotności zatracają zmysły i kontakt z rzeczywistością. I dzieją się dziwne rzeczy. Bardzo dziwne. I ciężko ocenić co jest rzeczywistością, co urojeniem. Może bohaterowie w ogóle nie istnieją? Może nie ma też tytułowej latarni? Eggers nie zostawia na koniec filmu widza z jednoznacznymi odpowiedziami, pozostawiając mnóstwo miejsca na domysły, spekulacje i urojenia widza.
Choć początkowo nic nie zapowiada tak niedorzecznie oderwanego od rzeczywistości seansu. Nie będę się tu wgłębiać w szczegóły tego co dzieje się w drugiej połowie filmu, zresztą istnieje ryzyko, że opisałbym to błędnie, bo może zostać poddana wielu interpretacjom, natomiast punkt wyjścia jest dość zrozumiały. Młody, tajemniczy mężczyzna trafia na odludzie – wyspę, by podjąć się pracy u boku doświadczonego latarnika. Ten nie traktuje go najlepiej, więc z czasem musi dojść do pewnych, hmmm, ujść tychże niesnasek.
To jak film operuje napięciem, eskalacją samotności oraz jak rozładowuje cały dramatyzm (puszczaniem bąków) w trakcie narracji to jakiś absolutny majstersztyk. Do tego spirala psychozy tego, co widujemy na ekranie nakręca się stopniowo i w pewnym momencie już nawet nie wiemy czy te bąki to naprawdę czy są jedynie urojeniami? Na tej skalistej, pełnej mew i wody wyspie wszystko może być jednocześnie realne i nierealne. Co chwila podsuwane są nowe pomysły, nowe wyjaśnienia tego co może być w centrum tychże wydarzeń, a po chwili te pomysły są obalane. Podpowiedzi, które są jedynie blefami. Blefy, które mogą okazać się faktami. A momentami mamy do czynienia z blefami i scenami tak absurdalnie chorymi, że sami zaczynamy tracić zmysły.
Uch, ja do teraz zastanawiam się o co w tym wszystkim chodzi i czy ja na pewno byłem w kinie? Może mi się przyśniło? Oj nie, jednak nie, bo cokolwiek by się na ekranie nie działo, jak bardzo byśmy nie wierzyli w to, co robią bohaterowie, tak… Nie można zapomnieć o tym jak oni to zagrali. Willem Dafoe oraz Robert Pattinson tworzą niezapomniane kreacje, być może najlepsze tego roku. Oczywiście, dużo mocniej wyróżnia się Pattinson, bo jego postać przeżywa bardziej skrajne emocje i doświadcza dziwniejszych rzeczy. Scenariusz pozwala Pattinsonowi pokazać pełnię klasy i umiejętności. I może czasem szarżuje zbyt mocno, ale w tego typu filmie to absolutnie nie wybija z rytmu i wiarygodności narracji. Ba, te przeszarżowane momenty, kiedy przyszły Batman stara się aż za bardzo budują narrację i zdezorientowanie widza. Dafoe jest tu nieco mniej wyraźny, ale wciąż daje naprawdę wybitny popis aktorstwa. A postać przez niego grana ma niesamowicie mocne momenty.
No i jak ten film wygląda. Czerń i biel spisują się bardzo dobrze, zwłaszcza, że w zdecydowanej większości scen korzystano wyłącznie z naturalnego światła. Dzięki temu sceny wspólnych posiłków bohaterów w ciemnej, zatęchłej chatce, z których widać dobrze jedynie fragmenty ich twarzy oświetlone olejową lampą na stole robią kapitalne wrażenie. Mamy tu do czynienia z masą ciekawych ujęć, kreatywnego wykorzystania prowadzenia kamery, a nawet samej kompozycji. No właśnie, sama kompozycja momentami sprawia, że ten film zaskakuje – prosty kadr, nic się nie dzieje, bohater wchodzi do pokoju, w którym, jak w całej chacie, przecieka sufit. Po kilkunastu sekundach okazuje się, że to nie sufit, bo w kadrze pojawia się inna postać. No, majstersztyk.
Także dźwiękowo mamy tu do czynienia z dobrym filmem. Wszechobecny deszcz, wiatr, dziurawa chata podbijają poczucie samotności w odległym od cywilizacji miejscu. Muzyka nie towarzyszy nam zaś nieustannie, a objawia się jedynie w wybranych, najważniejszych momentach, budując niesamowicie mocny klimat.
Ciężko mi dojść do siebie po seansie, ciężko mi opowiedzieć o czym jest to film, ciężko mi zrozumieć co tam się zadziało. I chyba właśnie dlatego uważam, że to film naprawdę niesamowity. Nie daje niemal żadnych odpowiedzi, nie zadaje niemal żadnych pytań. Otwiera głowę, wlewa do niej masę pokrętnych scen i miesza nimi niczym wiosłem. Albo penisem. Skąd ten penis wziął się w podsumowaniu mojej recenzji? Skąd mam wiedzieć? Jest tu penis? Co?
No właśnie w ten sposób film wpłynął na mój mózg jak nieoczekiwane objawienie się penisa w powyższym akapicie. Także ten, uważajcie na siebie jeśli odważycie się na seans „The Lighthouse”. Nawet nie spodziewacie się co Robert Eggers zrobi z waszymi umysłami. I ten, dajcie już Pattinsonowi Oscara za tę rolę. Żaden De Niro, Phoenix, DiCaprio czy Karolak nie mają z nim już szans.