Życie pisze najlepsze scenariusze podobno. Rok 2020 napisał bardzo wiele ciężkich scenariuszy, ale także jeden świetny – bo oto, po półrocznej niemal przerwie poszedłem do kina. I nie na byle film, a na najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierę roku – „Tenet”.
Każdy, kto zagląda na tego bloga regularnie wie zapewne, że Christopher Nolan moim ulubionym reżyserem jest już od kilku lat. Na każdy jego film czekam ślepo, z wypiekami na twarzy. Są ludzie, którzy zarzucają mi wręcz fanatyczne uwielbienie dla brytyjskiego twórcy. I wiecie co? Mają rację. Ciężko mi podchodzić do recenzji jego filmów mocno krytycznym okiem. Poniżej znajdziecie więc zestaw moich wrażeń i spostrzeżeń po pierwszym seansie jego najnowszego dzieła. Pierwszym i raczej na pewno nie ostatnim.
Gotuje się we mnie naprawdę sporo myśli. Mam jednocześnie wrażenie obcowania z czymś wybitnym, ale i dostrzegam wiele braków na płaszczyźnie emocjonalnej filmu. „Tenet” nie jest filmem prostym. Większość filmów Nolana zgrabnie bawi się łączeniem widowiskowości z szerokim polem do rozmyślań oraz jego fiksacją nad kwestią czasu. Mam wrażenie, że najnowszą produkcją brytyjski artysta chciał jeszcze więcej, jeszcze mocniej, jeszcze bardziej skomplikowanie. I zdecydowanie mu to wyszło, ale nie oznacza to wcale, że w efekcie otrzymujemy bezdyskusyjnie wybitną produkcję.
Bo nawet w pełnym skupieniu, ja, fanatyk Nolana, miewałem czasem problem z tym, by nadążyć za logiką świata przedstawionego. Bo ten jest w dużej części mocno wbrew logice, ludzki mózg może mieć problem z pojęciem tego, więcej myśli niż chłonie kolejne sceny. I to zdecydowanie może bardzo wiele osób od „Tenet” odrzucić. Paradoksalnie, kocham w filmach Nolana to nieustannie wysokie tempo narracji, dynamiczny montaż wielu płaszczyzn jednocześnie, jednak w najnowszym jego dziele brakuje momentów wytchnienia. Bardzo szybko wprowadzani jesteśmy w dość skomplikowany koncept, który z każdą kolejną sceną robi się jeszcze bardziej skomplikowany i tej klasycznej ekspozycji nieco brakuje.
Reżyser zapowiadał także, iż jego najnowsze dzieło będzie thrillerem szpiegowskim, ale będąc przytłoczonym głównym konceptem czasu ciężko zwrócić uwagę na ten szpiegowski akcent. Jest on bardziej tłem dla samej konstrukcji narracji, na którą można by nanieść zupełnie inny gatunek kina: superbohaterski, dramat czy nawet komedię romantyczną. To nie ma tak wielkiego znaczenia jak innowacyjne podejście do koncepcji czasu przez Nolana. Przez to cierpi też nieco sama fabuła. Trochę podobnie jak w przypadku jego poprzedniego dzieła, „Dunkierki”, bohaterowie są w dużym stopniu anonimowi i choć towarzyszą nam nieco częściej, to po seansie zastanawiałem się nawet jak w zasadzie na imię miał główny bohater grany przez Johna Davida Washingtona. Dla Nolana bohaterowie nie są najważniejsi, liczy się sam koncept. Przegrywają w tym niestety także dialogi, którym brakuje werwy, emocji.
I pewnie czytając powyższe akapity można by dojść do wniosku, że po raz pierwszy w życiu krytykuję film swojego ulubionego reżysera, ale mimo tego całkiem mocnego zagmatwania… Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem „Tenet”. I naprawdę świetnie się bawiłem, nawet jeśli czasem zabawa ta polegała na próbach zrozumienia konceptu. Dobrą wskazówkę otrzymujemy już na samym początku filmu, kiedy główny bohater słyszy od kogoś, by nie próbował zrozumieć tego konceptu, ale zaufał intuicji, spróbować poczuć. Ciężko jednak tej bohaterce uwierzyć, bo znowu, nie ma oba przedstawionego imienia, znowu są kiepskie dialogi, a jakiekolwiek próby zbudowania jakiejś więzi pani ucina szybkim „dziś będzie bez smalił talku”.
Na pewno trzeba docenić Nolana za wychodzenie poza utarte schematy. To, co tak może odrzucać jest jednocześnie mocną stroną „Tenet” paradoksalnie, ponieważ sposób, w jakim ukazane są te zabawy czasem, sekwencje akcji są wręcz piorunujące. Wszystko musiało zostało odegrane na planie naprawdę precyzyjnie, by cały koncept zadziałał skutecznie. A, jak to u Nolana, nie ma tu efektów komputerowych, wszystkie sekwencje, nawet te najbardziej skomplikowane, zostały uwiecznione kamerami na planie. Nierzadko z dużą liczbą statystów. Nierzadko z wybuchami, pościgami, efektownymi bijatykami. Zaplanowanie tego, rozpisanie storyboardów, przedstawienie swojej wizji aktorom to musiało być nie lada wyzwanie i Nolan tutaj zdecydowanie nie zawiódł.
Niestety, ciężko cokolwiek powiedzieć o kreacjach aktorskich, bo scenariusz nie przewidział dla nich zbyt wiele. Cała obsada była bardziej pionkami w grze czasu reżysera niż bohaterami z krwi i kości. A szkoda, bo mamy przecież tu naprawdę dobrą obsadę. Gdyby nadać ich bohaterom nieco więcej ludzkich elementów to mogłoby być i pod tym względem dobrze. A tak, jest trochę nijak. Wyróżnia się nieco momentami Robert Pattinson, mocno wciela się w swoją rolę Kenneth Branagh, ale John David Washington czy Elizabeth Debicki nie mają zbyt wiele miejsca na aktorskie popisy. O tym, jak niewiele w grze Nolana znaczą aktorzy niech świadczy choćby fakt, że Aarona Taylora Johnsona zupełnie nie rozpoznałem w trakcie seansu, a o jego obecności przypomniałem sobie dopiero oglądając końcowe napisy.
Nie można przyczepić się zupełnie do pracy operatora, który z Nolanem pracował już po raz trzeci. Hoyte Van Hoytema udźwignął nie tylko kamery IMAX (wielkie i ciężkie skurczybyki, które robią dobrą robotę i ten film), ale i wizję brytyjskiego reżysera. Ciężko mi sobie wyobrazić oglądanie tak świetnych kadrów, tak widowiskowych scen, w sposób inny niż na ekranie kina IMAX. W wielu momentach mamy też do czynienia z bardzo precyzyjnym montażem, choć z racji konceptu filmu jest on dużo bardziej dynamiczny niż w innych produkcjach Nolana. Ale dynamika służy tutaj konceptowi, jak w zasadzie wszystko inne.
Dobre wrażenie robi także muzyka skomponowana przez Ludwiga Goranssona, choć nie wybrzmiewa ona tak mocno jak dzieła stworzone przez Hansa Zimmera do poprzednich filmów Nolana. Główny, mocno przeszywający wątek muzyczny, pojawia się stosunkowo rzadko, a poza tym mamy bardziej drażliwe dźwięki przygrywające wydarzeniom w filmie niż harmonijne melodie. Wydaje mi się jednak, że to zamierzona konwencja – Nolan nie chciał, by cokolwiek przesłoniło jego wizjonerski pomysł na film. Ani muzyka, ani scenariusz, ani aktorzy.
Czasem miałem wrażenie, że po tym jak datę premiery tego filmu trzykrotnie przekładano z powodu pandemii oraz strat finansowych, jakie w 2020 roku ponosi przemysł filmowy, studio Warner Bros. specjalnie przemontowało film tak, by był trudniejszy do zrozumienia i by widzowie zaliczając kolejne seanse odrobili nieco wyniki finansowe twórców. Ale to tylko wrażenie, bo montaż stoi tutaj, jak zawsze u Nolana, na chirurgicznie precyzyjnym i wysokim poziomie.
Czy Nolan przekombinował? Trochę tak. Czy jest to film dla każdego? Nie bardzo, choć moim zdaniem każdy powinien spróbować się z nim zmierzyć. Czy otrzymaliśmy jeden z ciekawszych filmów ostatnich lat? Owszem. I można mieć czasem wrażenie, że reżyser robi sztukę dla sztuki – bardziej zależy mu na samym koncepcie niż filmie, historii, jego bohaterach. Nie umiem jednak nie docenić takiego podejścia. Być może znowu przemawia przeze mnie ślepy fanatyzm wobec ukochanego reżysera, ale naprawdę mocno szanuję fakt, że komuś chce się iść pod prąd. Logiki, myślenia, czasu. Kto tworząc widowiskowe kino potrafi zmuszać do myślenia i pobudza najbardziej ospałe szare komórki. Nie da się po tym seansie nie rozmyślać o jego koncepcie zawartym w „Tenet”. Wiele osób zapewne dość szybko zmęczy dociekanie i zapomną szybko o filmie, ale ja przez wiele godzin rozmyślałem. „A co jeśli…”, „a gdyby…”, „a może to tak by działało”. Jednocześnie wiem, że wiele osób od tego dzieła może się znudzić, zmęczyć. I w sumie to czekam na kolejny nowy film Nolana jak zawsze – ze ślepą wiarą w jego kunszt. Ale jednocześnie zaczynam marzyć o tym, by choć na chwilę, choć raz, spróbował czegoś prostszego. Udowodnił, że potrafi robić nie tylko skomplikowane, dobre filmy, ale po prostu dobre filmy. Ale znając jego – pewnie się nie doczekamy.
PS. Idę jutro na kolejny seans tego filmu, bo w sumie fajnie, że po tej wizycie uznałem, że kino to obecnie już nic strasznego. :)