Wydawało się, że filmy o zombie to już relikt przeszłości, moda, która minęła. Tymczasem w kinach pojawiła się druga już w tym roku komediowa odsłona opowieści o żywych trupach.
To niesamowite, ale od premiery pierwszej części „Zombieland” minęła już dekada. I choć o sequelu mówiło się od samego początku, tak projekt ten był wiecznie odkładany. W pewnym momencie już nawet przestałem wierzyć, że powstanie. Wszak w międzyczasie kariery głównych aktorów eksplodowała. No, Woody Harrelson to może i stary wyjadacz, lecz w obecnej dekadzie przeżywał swoją drugą, aktorską młodość. Emma Stone, początkująca dekadę temu doczekała się Oscara i statusu czołowej gwiazdy. Jasno rozbłysnęła też początkowo gwiazda Jessego Eisenberga, by nieco przygasnąć w ostatnich latach. No i Abigail Breslin nie zrobiła tak wielkiej kariery, jak jej wróżono po „Małej Miss”. Niemniej jednak, ponowne zebranie takiej ekipy nie mogło być łatwe i tanie. Ale się udało i właśnie do kin wkroczyła właśnie może niezbyt wyczekiwana, ale na pewno mile widziana kontynuacja.
Komediowe podejście do tematu zombie to nie jest nic odkrywczego. Robił to Edgar Wright w „Wysypie żywych trupów”, robił to Zombieland dekadę temu, a nawet Jim Jarmusch tegorocznym „Truposze nie umierają”. Jednak moda na zombie przemijała, temat już został dość mocno wyeksploatowany w poprzedniej dekadzie. I wtedy wjeżdża „Zombieland: kulki w łeb”. Cały na krwawo.
Cały film jest mocno utrzymany w tonie świetnego pierwowzoru i umiejętnie balansuje pomiędzy dawaniem widzowi czegoś nowego, a nawiązywaniem do przeszłości. Unika tego, czego najmocniej się obawiałem – całkowitej wtórności. Choć oczywiście pozornie mamy tu wiele motywów z poprzedniej odsłony: efektowne potyczki z zombiakami, narrację Columbusa, rozdzielanie się, wielkie spotkanie w finałowej potyczce. Ale jest w tym jednocześnie wiele nowych, ciekawych elementów. Najwięcej świeżości nadają oczywiście nowe postaci. Zwłaszcza Madison nadaje całości niesamowitego uroku, uzupełniając w miarę jakościowy humor z niskim humorem, tworząc niesamowicie zabawne połączenie. Ale mamy też inne ciekawe osoby, które nasi bohaterowie spotykają na drodze.
Jeszcze lepiej niż w pierwowzorze sprawdza się także główna czwórka bohaterów. Nie tylko lepiej czuć chemię pomiędzy postaciami, ale także lepszy warsztat aktorski u większości, zwłaszcza Emmy Stone. Wiele frajdy dostarczają błyskotliwie napisane dialogi, ale aktorzy i aktorki potrafią nadać im jeszcze więcej kolorytu swoją grą i drobnymi gestami oraz mimiką. To wszystko sprawia, że półtoragodzinny seans mija zdecydowanie zbyt szybko i pozostaje lekki niedosyt.
Film jest również bardzo dobrze zrealizowany, widać, że studio podwoiło budżet produkcyjny (choć mniemam, że to głównie zasługa gaży aktorów) i całość ma już bardziej widowiskowy sznyt w wybranych momentach. Mamy ciekawą sekwencję potyczki z zombiakami zrealizowaną w mastershocie, mamy nieźle wyglądające efekty specjalne, ale przede wszystkim – dobry montaż i prowadzenie kamery. Wszystko po to, by wydobyć z dialogów, aktorów i wydarzeń jak najwięcej komedii. I działa to perfekcyjnie. Podobnie jak dobór muzyki do poszczególnych scen.
Czy więc „Zombieland: kulki w łeb” ma jakiekolwiek wady? Jedyna zauważalna to rzeczywiście niedosyt. Twórcy serwują naprawdę świetną zabawę, ale szybko ją kończą, choć trwa ona i tak kilka minut dłużej niż pierwowzór. Pewnie gdyby całość była dłuższa to nie dawałaby takiej frajdy, więc może to odpowiedni kompromis. A mamy do czynienia z naprawdę udaną ciekawą i samoświadomą komedią, która potrafi nawiązując do swojego poprzednika zaoferować sporo świeżości i polotu. Nie obrażę się jeśli za dekadę pojawi się kolejna odsłona „Zombieland”.
Aha, warto zostać chwilę na napisach. BARDZO WARTO.