Tym razem trwało to nieco więcej niż zazwyczaj, ale wreszcie, oto jest – moje podsumowanie najlepszych albumów muzycznych z minionego roku.
Pozwolę sobie pominąć oczywiste frazesy o tym jaki był dla wielu z nas 2020 roku i że to był najdziwniejszy rok w ludzkości od dawna. Miało to jednak także spory wpływ na to jak miała się branża muzyczna. Brak festiwali muzycznych, odwołane trasy koncertowe, imprezy – to wszystko sprawiło, że nie mieliśmy zbyt wielu okazji doświadczać muzyki na żywo. Dało to nam jednak dość sporo czasu na konsumowanie muzyki w domowym zaciszu, co sam osobiście uznaję za jedną z lepszych rzeczy, jakie w 2020 roku mnie spotkały. Słuchałem najwięcej muzyki od dekady:
Jednak należy mieć na uwadze, że pandemia wpłynęła również na branże muzyczną i liczbę wydawanych albumów. Mówił o tym choćby Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu (organizatora największych polskich festiwali) w rozmowie z Jakubem Knerą w ramach jego podcastu Apteczka Muzyczna. Wielu największych artystów zdecydowało się przełożyć premiery swoich nowych dzieł ze względu na brak możliwości promowania ich w ramach trasy koncertowej, co zazwyczaj sprawia, że dany album się dobrze sprzedaje. Sama premiera w streamingu to za mało dla nowych wydawnictw.
I to dawało się długi czas zauważyć – przez pierwsze pół roku było znacznie mniej ciekawych premier, w drugiej części 2020 roku część artystów podjęła ciężką decyzję o wydaniu nowości niezależnie od sytuacji. Ja miałem jednak długi czas problem z tym, by znaleźć ciekawe nowości dla siebie. Dużą część roku spędzałem słuchając świetnych płyt z 2019 roku czy też wsłuchując się w starsze dzieła, nierzadko odkrywając na nowo te albumy, których wcześniej nie za bardzo miałem okazję pokochać (pokochałem choćby „Familiars” od The Antlers czy „100th Window” od Massive Attack).
Jednak w końcówce roku coraz częściej pojawiały się premiery, które naprawdę mnie pochłaniały czasowo i emocjonalnie. I kiedy początkowo wydawało mi się, że ten rok nie będzie niczym specjalnym w świecie muzyki, to okazało się, że 2020 był naprawdę dobrym okresem z wieloma wspaniałymi wydawnictwami! W 2019 mieliśmy do czynienia z wysypem cudownych premier, w swoim dorocznym podsumowaniu umieściłem aż 77 ciekawych płyt, zaś ostatecznie do mojego zestawienia za 2020 rok trafi niewiele mniej płyt:
Zobacz moje poprzednie podsumowania:
Jeszcze tylko wspomnę o moich kryteriach i będzie można rozpoczynać. Pod uwagę biorę wyłącznie albumy wydane w 2020 roku, cyfrowo i fizycznie, bez konieczności wydania tej płyty w Polsce. Ponadto, biorę pod uwagę wyłącznie longplaye, nie EP-ki (choć są małe wyjątki od tej reguły). Dlatego w zestawieniu są płyty, które podobają mi się całość, nie uwielbiam je za pojedyncze utwory. Taki album musi być od początku do końca na wysokim poziomie. Mała zmiana zaszła natomiast jeśli chodzi o uwzględnianie w moim zestawieniu muzyki filmowej. Zazwyczaj tego unikałem, lecz tym razem musiałem zrobić wyjątki. Nie śledzę ścieżek filmowych zbyt uważnie na bieżąco, ale są płyty z tego gatunku, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. By być na bieżąco z muzyką filmową wciąż polecam przede wszystkim projekt WinyloKino Tytusa Hołdysa. :)
Wielkie podziękowania należą się również członkom naszej grupy na Facebooku, dzięki której możemy się wzajemnie inspirować i podrzucać sobie ciekawe płyty. Wielkie uściski zwłaszcza dla Piotrka i Mateusza, którzy podrzucili tam tyle wspaniałych rzeczy, że wiele z nich znalazło się na poniższej liście. Dziękuję!
W poniższym zestawieniu mamy różne gatunki muzyczne, mamy muzykę z całego świata i różnych rejonów emocjonalnych. Trochę mało w 2020 roku wyróżniłem muzyki z Polski, co smuci mnie podobnie jak stan całej tej branży w trakcie pandemii. Obym w podsumowaniu za 2021 rok mógł napisać o kilku wspaniałych polskich albumach, a także o powiewie optymizmu w całej branży muzycznej i powrocie do względnej normy. Jednak zanim to nastąpi, pochylmy się nad albumami z 2020 roku. Bo jest się nad czym pochylać.
WYRÓŻNIENIA
Daniel Avery, Alessandro Cortini „Illusion of Time” – słuchaj
Marek Kamiński, Piotr Michałowski „Luna” – słuchaj
Broken Social Scene „Live at Third Man Records” – słuchaj
Aquarian „The Snake That Eats Itself” – słuchaj
teepee „Where the Ocean Breaks” – słuchaj
Recondite „Dwell” – słuchaj
Soccer Mommy „color theory” – słuchaj
Rosalie „iDeal” – słuchaj
Lianne La Havas „Lianne La Havas” – słuchaj
KMRU „Peer” – słuchaj
KMRU „Opaquer” – słuchaj
Octo Octa „Resonant Body” – słuchaj
SAULT „Untitled (Black Is)” – słuchaj
TOKiMONSTA „Oasis Nocturno” – słuchaj
Printempo „Fluctuation” – słuchaj
The Cribs „Night Network” – słuchaj
Arca „KiCk i” – słuchaj
The 1975 „Notes On A Conditional Form” – słuchaj
Moby „All Visible Objects” – słuchaj
Apparat „Soundtracks: Equals Sessions” – słuchaj
Apparat „Soundtracks: Dämonen” – słuchaj
Apparat „Soundtracks: Stay Still” – słuchaj
The Strokes „The New Abnormal” – słuchaj
NAJLEPSZE PŁYTY 2020 ROKU
EOB „Earth”
Wyczekiwany przeze mnie od lat debiut solowy Eda O’Briena, muzyka Radiohead, okazał się dla mnie… sporym rozczarowaniem. Ale wynika to jedynie z mocno wygórowanych oczekiwań wobec tego artysty, bo generalnie mamy do czynienia z naprawdę ładnymi, spokojnymi kompozycjami okraszonymi dobrym głosem. Chciałem, by to było coś wybitnego, ale okazało się „tylko” bardzo dobre.
The Soft Pink Truth „Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase?”
Jedno z moich odkryć ostatnich miesięcy, zestaw dziewięciu melancholijnych, spokojnych kompozycji elektronicznych. Swoim klimatem mocno nawiązuje do twórczości Four Tet. Naprawdę przyjemna rzecz.
Princess Nokia „Everything is Beautiful”
Nigdy nie mogłem się przekonać do twórczości Destiny Frasqueri, ale tym razem jej autorski pomysł na łączenie rapu, RNB i elektroniki jakoś do mnie przemówił i z przyjemnością sięgałem właśnie po ten album.
Deserta „Black Aura My Sun”
Ten album wręcz ocieka klimatem lat osiemdziesiątych, łącząc melancholijną elektronikę z dream popem czy shoegazem. Przestrzenne kompozycje, które wpadają w ucho sentymentalnym zwierzom takim jak ja.
Nils Frahm „Empty”
Z jednej strony, typowy Frahm, który na pianinie opiera swoje kompozycje ambientowe, a z drugiej to naprawdę coś porywającego w swoim klimacie. Liczne szmery, głębia dźwięków i niespieszne aranżacje potrafią pobudzić wyobraźnię.
Hammock „The Longest Year (2020)”
I znowu ambienty, ale już zupełnie innego rodzaju, bo z mocnymi elementami post-rockowymi. Bardzo przestrzennie, medytacyjnie, ale nadal ciekawie się wsłuchuje w całość w trakcie leniwych weekendów.
Spektre „Against a Dark Background”
Chyba najbardziej „wiksiarska” pozycja w całym zestawieniu. Mocniejsza elektronika z wieloma ciekawymi wątkami i samplami (na przykład dźwięki z UNKLE sprzed ponad dwudziestu lat), które dobrze znamy. I wszystko to w mocno tanecznym zestawie. Dobry energetyk.
Bruce Brubaker, Max Cooper, Philip Glass „Glassforms”
Ależ to jest przepyszny koktajl! Trochę muzyki filmowej, trochę ambientów, a sporo świetnych dźwięków elektronicznych, tak znanych przecież dla Maxa Coopera. Momentami brzmi to jak mariaż Nilsa Frahma z Jonem Hopkinsem, a jednak stanowi samodzielne, odrębne i piękne dzieło.
Special Interest „The Passion Of”
A czegoś takiego to już dawno nie odkryłem i nie podejrzewałem, że taka muzyka jeszcze mnie kiedyś ruszy. A więc połączenie wrzeszczących indie dzieciaków z mocną, bardzo szybką elektroniką. Trochę przypominają się czasy Klaxons, Does it Offend You Yeah? czy innych tego typu szlagierów sprzed dekady. Ale mocniej, dziwniej i chaotyczniej. I jest w tym chaosie coś pociągającego.
Eric Holm „Surface Variations”
Typowy Eric Holm, a zatem inspirowane dźwiękami natury głębokie, przestrzenne kompozycje. Jedna z lepszych ambientowych płyt tego roku.
Skalpel „Highlight”
Do nowej płyty Skalpela podchodziłem ze sporą rezerwą, nie sądząc, że tego typu nujazz jeszcze mnie jakoś poruszy. A tymczasem otrzymałem naprawdę udaną mieszankę tego, co w Skalpelu najlepsze i adaptacji nowych inspiracji elektronicznych. Przyjemna sprawa!
Ela Minus „acts of rebellion”
Zdecydowanie jedno z odkryć 2020 roku. Dosłownie, bo ten album to debiut kolumbijskiej producentki i wokalistki. Dużo polotu w prostych, ale i harmonijnych kompozycjach elektronicznych okraszonych ładnym i uwodzicielskim głosem. Dla fanów Emiki pozycja obowiązkowa.
Jonsi „Shiver”
Podobnie jak w przypadku EOB – spore oczekiwania i początkowo duże rozczarowanie, bo to naprawdę popieprzony pod wieloma względami album. Ale dawałem mu kolejną szansę, i kolejną, i następną. I uchwyciłem w nim sporo świeżości ze strony islandzkiego muzyka. W ostatecznym rozrachunku to ciekawy eksperyment lidera Sigur Ros, ale nie wszystkim raczej się spodoba.
Phoebe Bridgers „Punisher”
Jakoś wcześniej nie potrafiłem się do Bridgers przekonać, ale ten album wreszcie ze mną zarezonował. Nie ma tu niczego odkrywczego. Ot, przyjemne kompozycje rockowe, ładny głos i przyjemny, lekkoduszny vibe kalifornijskiej artystki.
Fiona Apple „Fetch The Bolt Cutters”
Idolka wszystkich indie chłopców z początku XXI wieku powróciła po wielu latach i wiedziałem, że to może być ciężka przeprawa. Jednak Fiona Apple wróciła w wybitnej formie, tworząc odważniejsze kompozycje niż dawniej, bawiąc się swoim głosem bardziej niż kiedykolwiek. I to chyba dość szybko sprawiło, że to jeden z ciekawszych albumów w karierze doświadczonej artystki.
Jessie Ware „What’s Your Pleasure?”
Jessie Ware pięknie dojrzewa artystycznie, a ten album to doskonałe potwierdzenie jej dorobku. Rzadko kiedy popowa muzyka tak bardzo wpada mi w ucho, ale ten album słucha się doskonale. A w związku ze sporym rozczarowaniem, jakim była premiera płyty Roisin Murphy, to mam wrażenie, że mamy już jej następczynię w postaci właśnie Jessie Ware.
Four Tet „Sixteen Oceans”
Dziesiąty już album studyjny brytyjskiego producenta, który jest właściwie kompilacją tego wszystkiego, za co można go lubić – eleganckie, elektroniczne kompozycje pełne dynamiki i ciekawych sampli. Nie ma na tym albumie niczego odkrywczego (zwłaszcza, że zawiera on też single wydawane w poprzednich latach), ale to naprawdę przyjemny album.
Mary Lattimore „Silver Ladders”
Jedno z ciekawszych odkryć minionego roku, aż dziwne, że wcześniej nie miałem nigdy styczności z tą artystką. Artystką, która gra na harfie i łączy te dźwięki z dojmującą elektroniką, zapętla, eksperymentuje i tworzy momentami niemal boskie doznania. „Silver Ladders” potrafi wejść bardzo mocno w głowę i serducho („Sometimes He’s In My Dreams” to coś nieopisanie pięknego).
Moses Boyd „Dark Matter”
Nie jestem jakimś wytrawnym słuchaczem jazzu, choć czasem trafi się coś, co mam ochotę przesłuchać więcej niż raz, jak wspomniany wyżej Skalpel. Kiedy jednak zauważyłem, że w wielu zagranicznych mediach dobrze oceniany jest album Boyda to dałem mu szansę i odnalazłem w nim naprawdę wspaniałe wibracje. I zacząłem sobie wyobrażać jak majestatycznie musi się tej muzyki doznawać na żywo. A potem sobie przypomniałem, że pandemia i raczej nieprędko. Ale ta muzyka naprawdę podbija rytm bicia serca.
Oneohtrix Point Never „Magic Oneohtrix Point Never”
Daniel Lopatin po tym jak stworzył wybitną ścieżkę dźwiękową do filmu „Uncut Gems” (w sumie to nie wiem czemu tej płyty nie umieszczam w tym zestawieniu) wydał również album jako swój elektroniczny alias. I kurde, to chyba jedna z najlepszych płyt w jego dorobku. Dynamiczna, miksująca w umiejętny sposób różne dźwięki i wpływy.
Shamir „Shamir”
Jedna z bardziej dziwnych płyt odkrytych w 2020 roku. Mocne momentami gitary w połączeniu z intrygującym głosem i silnymi wpływami klasycznego indie rocka czy RNB – cóż to za wybuchowy koktajl! I bardzo smakowity.
Burial, Four Tet, Thom Yorke „Her Revolution / His Rope”
Kiedyś napisałem, że każdy rok, w którym Burial cokolwiek wyda jest dobrym rokiem dla muzyki. No i nie inaczej jest chyba tym razem, ale doświadczyliśmy niesamowitego combo: Burial, wydał singla z Four Tetem i głosem Thoma Yorke’a. Jak za dawnych lat, kiedy cała trójka mogła dla wielu uchodzić za bogów alternatywy (ja ich tak traktowałem w czasach studiów). Jakiż to pyszny reunion. Jedna z najlepszych rzeczy, jakie trafiły się w 2020 roku to właśnie ich ponowne spotkanie. <3
DJ Python „Mas Amable”
Całość może nieco przypominać niezły, narkotyczny secik elektroniczny, ale to coś znacznie więcej. Lekkie naleciałości ambientów, mocny wpływ trip hopów i pełnego dobrodziejstwa współczesnej elektroniki sprawiają, że to jedna z ciekawszych płyt wydanych w 2020 roku. Szybko wchodzi, szybko mija, pozostawia dobre odczucia. Czyli trochę jak psychodeliki, ale nie uzależnia. Pyszność.
Ben Salisbury, The Insects, Geoff Barrow – „Devs” (Original Series Soundtrack)
Mało seriali oglądałem w 2020 roku, ale jak już oglądałem to naprawdę świetne, a dla mnie najlepszą nową propozycją był „Devs” Alexa Garlanda. Nie tylko sama historia mnie wciągnęła, ale i jej realizacja, a warstwa dźwiękowa była szalenie tu istotna. Poprzez umiejętne dopasowywanie ładnych utworów (Low <3), aż wreszcie bo niesamowitą ścieżkę dźwiękową z przeszywającym niepokojem „Suffocation”. Ben Salisbury oraz znany z Portishead Geoff Barrow (oraz parę razy The Insects) odwalili kawał tak dobrej roboty, że muzyka z tego serialu wpada w głowę na długie tygodnie. To również za sprawą ich pracy „Devs” jest dla mnie najlepszym serialem 2020 roku.
Washed Out „Purple Noon”
Zdawało mi się, że czasy, kiedy rajcować mnie będzie tak prosty chillwave już bezpowrotnie minęły. I tak w sumie bardziej z obowiązku niż z jakimikolwiek oczekiwaniami dałem szansę „Purple Noon” latem, tuż po premierze. I kurczę, to nadal na mnie działa. Ten kalifornijski, słoneczny vibe, ta beztroska wypływająca z każdego utworu, marzycielski głos. Sentymentalna ze mnie bestia, bo całkowicie dałem się porwać tej płycie.
Porridge Radio „Every Bad”
Kolejne odkrycie, zespół, którego istnienie było dla mnie wcześniej czymś obcym. I znowu jest to muzyczny powrót do początków XXI wieku – melancholijne, powolne indie z ładnym, kobiecym głosem przypominającym momentami dawną Fionę Apple czy nawet PJ Harvey. Kurde, ale się cieszę, że wciąż ludziom chce się robić tak staroświecką muzykę, bo bałem się, że jeszcze chwila i na świecie wydawany będzie tylko hip hop i disco polo. A to nie byłby świat dla mnie.
Giulio Aldinucci „Shards of Distant Times”
Odkrycie, które zawdzięczam Mateuszowi z naszej Facebookowej grupy. Piękny, przestrzenny ambient, z momentami dość agresywnymi i niepokojącymi warstwami dźwiękowymi, które wchodzą głęboko pod skórę. Wywołuje taki dobry niepokój we mnie ten album – nie przeraża, ale wyostrza zmysły, wzmaga czujność. Fenomenalne dzieło włoskiego artysty.
Little Dragon „New Me, Same Us”
Stary, dobry Little Dragon. A więc miłe kompozycje z uwodzicielskim głosem Yukimi Nagano. Naprawdę przyjemny album, który swoim poziomem nawiązuje do wybitnego „Ritual Union”.
Actress „Karma & Desire”
Nigdy jakoś w pełni nie potrafiłem się przekonać do twórczości Darrena Cunninghama, producenta kryjącego się pod tym aliasem. Świetnie się jego muzyka broniła na żywo, ale w domowym zaciszu nie rezonowała ze mną. Ale z „Karma & Desire” zaiskrzyło nam momentalnie. Dużo pianina, dużo melancholijnym kompozycji połączonych z elektronicznymi wpływami i kilkoma ciekawymi głosami gościnnymi. „Many Seas, Many Rivers” z głosem Samphy to jeden z bardziej hipnotyzujących utworów minionego roku.
Mogwai „ZEROZEROZERO”
W ostatnich latach post rockowa ekipa z Glasgow skupia się na tworzeniu ścieżek dźwiękowych do filmów i seriali, z różnym niestety efektem. Jednak w przypadku „ZEROZEROZERO” wyszło to naprawdę wspaniale. Brak tu typowych dla Szkotów długich kompozycji pełnych zgiełku, mocniej zgłębiają się w przestrzennych aranżacjach, brudzie i wielowarstwowym sznycie. Bardzo dobrze się tego słucha.
Tycho „Simulcast”
Wydany rok wcześniej album „Weather” z kompozycjami wypełnionymi wokalem Saint Sinner jakoś niespecjalnie mnie kupił. To była fajna płyta, ale jednak wolałem zawsze Tycho bez wokali. No to co zrobił Scott Hansen? Wydał ten album w wersji instrumentalnej i z lekko zmienionymi aranżacjami poszczególnych utworów. I nagle podoba mi się bardziej, właśnie jako „Simulcast”.
Four Tet „Parallel”
Czekajcie, co, znowu Four Tet? Ależ oczywiście, jak najbardziej. Po wydanym w marcu „Sixteen Oceans” oraz kooperacją z Burialem i Thomem Yorke’iem, w grudniu brytyjski producent zaskoczył kolejnym albumem, który utrzymany jest wciąż w podobnej stylistyce, acz zawarte na nim utwory wychodzą nieco poza klasyczne ramy jego twórczości.
Matt Berninger „Serpentine Prison”
To był chyba najmocniej wyczekiwany przeze mnie album minionego roku. Byłem ciekaw jak sobie poradzi Berninger bez muzycznego wsparcia braci Dessner i poradził sobie… Okej. Początkowo srogie rozczarowanie przerodziło się następnie w docenienie tego albumu. No, jak mawia klasyk, dupy nie urywa, ale to wciąż piękny głos Berningera, więc miło się go słucha niezależnie od okoliczności.
Pantha Du Prince „Conference of Trees”
Ależ to wspaniały album. Dość długo się rozkręca, ale jak już się rozpędzi, to daje po uszach klasycznym pantaduprinsizmem. A to wciąż jeden z najlepszych producentów miłej elektroniki, jakiego w życiu doświadczyłem. Sięga tutaj po ciekawe wpływy z natury i inne gatunki muzyczne, ale całość ocieka typowymi dla niego aranżacjami i poczuciem obcowania z absolutem. I nie mam tu na myśli wódki.
Shinichi Atobe „Yes”
Kolejne odkrycie 2020 roku, choć nie ma tu mowy o debiutancie. Pochodzący z Japonii producent dostarczył jedno z ciekawszych doświadczeń dźwiękowych. Na pozór nic odkrywczego, dość proste kompozycje, sztuczki i sample. Ale złączone w całość w sposób niewyobrażalnie precyzyjny i niespieszny, co czyni „Yes” idealnym albumem do leżenia, odpoczywania i rozmyślania o wakacjach.
Apparat „Soundtrack: Capri Revolution”
W 2020 roku Sascha Ring zaczął wydawać cyfrowo swoje ścieżki dźwiękowe z poprzednich lat, wcześniej wyróżniłem już dwa takie dzieła, ale na dłużej moją uwagę przykuł album z muzyką do filmu z 2018 roku. „Capri’s Revolution” to bardzo ciekawy mariaż talentu Saschy do tworzenia unikalnej scenerii elektronicznej w połączeniu z muzyką klasyczną. Przypomina nieco początki tego producenta, zanim jeszcze zaczął tworzyć w zespole. Piękna sprawa, aż mam ochotę dla samej muzyki obejrzeć film.
Burial „Chemz”
Wspominałem już o Burialu i tym jak wyznacza poziom muzyki w danym roku swoją twórczością. No i właśnie, była już mowa o singlu z Four Tetem i Thomem Yorke’iem. A tutaj mamy Buriala w pełnej krasie. Mrocznie, dynamicznie i fascynująco. Może nie jest to tak wybitne jak single wydawane w poprzednich latach, ale, kurde, to Burial. On nie wydaje złych rzeczy. I nawet jeśli powtarza niektóre swoje rozwiązania to nie da się tego nie uwielbiać.
Ane Roxanne „Because of a Flower”
Kolejne odkrycie, bo ten album jest jednocześnie debiutanckim longplayem producentki z Nowego Jorku. To zbiór bardzo różnorodnych utworów, które łączą w sobie wiele różnych wpływów: od ambientowych, łagodnych przestrzeni, przez nawiązania do Four Teta czy Apparat w kwestii sampli i melodii, aż po uwodzicielski, rozmarzony głos Kazu Makino. Ten album daje wyciszenie i pokój ducha, jakiego wielu z nas potrzebuje.
E.M.M.A. „Indigo Dream”
Nie jest to debiutantka, ale kolejne dla mnie odkrycie. Momentami mam wrażenie jakbym słuchał kogoś pokroju Zamilskiej, po chwili słychać Four Teta, Flying Lotusa czy Actress. Naprawdę wspaniały zestaw ciekawych kompozycji („Ryan Gosling in Space” <3), pełnych głębi i przeróżnych inspiracji.
Duval Timothy „Help”
Jedna z najdziwniejszych pozycji w tym podsumowaniu. Timothy to wszechstronny artysta: malarz, fotograf, rzeźbiarz i w ogóle, człowiek renesansu. Tym bardziej ciekaw jestem jakie procesy zachodzą w jego głowie, że potrafi tworzyć tak niesamowite kolaże dźwięków („Slave”) tak sprawnie komentujące współczesną rzeczywistość, a do tego często z udziałem tak uznanych artystów jak Twin Shadow.
Nathan Fake „Blizzards”
Oj, nie miałem w 2020 roku za bardzo ochoty chłonąć mocniejszej, bardziej tanecznej elektroniki. Zresztą, widać to chyba po albumach, które w tym podsumowaniu znalazły swoje miejsce. Ale jak wjechał nowy Nathan Fake to pochłonął mnie dość mocno. Nie jest to techniawa, ale bardzo umiejętne, dynamiczne kompozycje czerpiące z mistrzów elektroniki.
Maenad Veyl „Reassessment”
Rok wcześniej odkryłem dopiero tego tajemniczego producenta, ale wydany w 2020 roku album idzie jeszcze mocniej w mroczne, potężne, niepokojące i uzależniając dobre klimaty elektroniki. Od samego, dość enigmatycznego początku, aż do samego końca, to album wypełniony majestatycznie potężnymi utworami. Nie jest to muzyka dla każdego, czasem kiedy puszczałem sobie dość głośno to zastanawiałem się, co sobie pomyślą o mnie sąsiedzi, ale po chwili wypełniała mnie taka energia, że całkowicie przestawałem się tym przejmować. Kocur płyta, po prostu kocur. Warto poświęcić jej niemal godzinę, wsłuchując się dokładnie i dając jej czas na wejście głęboko pod skórę.
Future Islands „As Long As You Are”
Kolejna odsłona historii „nie sądziłem, że to mnie jeszcze ruszy”. A „ejtisowy” vibe w połączeniu z indie korzeniami zespołu oraz wspaniałym głosem Samuela Herringa robią naprawdę fajne wrażenie. Słuchanie tej płyty sprawiało, że czułem się młodszy i szczęśliwszy. A jeśli muzyka daje takie emocje to nie sposób jej tu nie wyróżnić.
nthng „Hypnotherapy”
Najciekawsza płyta w dorobku młodego producenta. Dużo dubu, szczypta ambientów i techno, które łączą się w dość terapeutyczną całość, na co wskazuje tytuł albumu.
Sevdaliza „Shabrang”
Długo musiałem się przekonywać do tej ciekawej artystki, ale udało się przy trzecim albumie. Pochodząca z Iranu producentka obdarzona niesamowitym głosem na nowym albumie łączy emocjonalne kompozycje z jazzem, RBN, elektroniką, trip hopem i wieloma innymi gatunkami (momentami słychać nawet country!). Korzysta z tak wielu wpływów, tworząc znakomity efekt końcowy. Ach, jak się cieszę, że wreszcie zdołałem poczuć mocniej jej twórczość.
Against All Logic „2017-2019”
Klubowy alias Nicolasa Jaara, album, na którym można znaleźć nieco inne oblicze nowojorskiego producenta. A cóż to za wspaniałe utwory on tutaj z siebie wypluwa, to czasem słów brakuje. Szczytem maestrii jest dla mnie mocny „If You Can’t Do It Good, Do It Hard”, ale całość to tak naprawdę popis wirtuozerii i talentu Jaara.
Taylor Swift „folklore”
Gdyby ktoś jakiś czas temu mi powiedział, że w swoim podsumowaniu uwzględnię gwiazdę pop pokroju Taylor Swift, to bym zareagował mocnym „XD”. Ale płycie „folklore” dałem szansę głównie ze względu na warstwę muzyczną, za którą odpowiadają tutaj bracia Dessner (tak, ci z The National), głównie Aaron. No i kurde, przepadłem. Wspaniałe pieśni, z piękną muzyką, w której słychać zmysł Dessnera (pianino!) z doskonale uzupełniającym całość głosem Swift. No i jeszcze ten utwór z udziałem Bon Ivera. Kurde, chyba się starzeję, skoro umieszczam tu Taylor. Ale wcale się tego nie wstydzę.
Hayley Williams „Petals For Armor”
Muzyka Paramore jakoś nigdy mnie nie interesowała. Nie spodziewałem się więc zbyt wiele po debiucie solowym liderki tego zespołu. A doznałem ogromnego szoku wirtuozerią wokalną Williams na „Petals For Armor”. Tak bardzo nie dowierzałem, że ten album mi się tak mocno podoba, że słuchałem go przez kilka dni niemal w kółko. Łącząc to z ciekawą muzyką i odpowiednimi zabiegami producenckimi daje efekt w postaci jednej z najciekawszych płyt minionego roku. Może i z poślizgiem, ale pokochałem całym sobą.
Kelly Lee Owens „Inner Song”
Ależ to wyborna płyta. Moja rówieśniczka z Walii pięknie łączy techno z bardziej melodyjnymi wpływami elektronicznymi. A wszystko zaczyna się od niesamowitego coveru utworu Radiohead z mojej ukochanej płyty. Już w tym momencie „Inner Song” chwyciło mnie za serce i nie puściło do wspaniałej kulminacji. Mnogość wpływów, różnorodność klimatów, ale przede wszystkim wirtuozeria dźwiękowa. Jeden z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów w całym roku.
Caribou „Suddenly”
Muzyka Caribou towarzyszyła mi w wielu wspaniałych wydarzeniach młodości, ale jakoś nigdy do twórczości kanadyjskiego artysty mocniej się nie zbliżyłem. Bez większych oczekiwań więc podchodziłem do „Suddenly” i przepadłem. Dan Smith kolejny raz tworzy wspaniałe, różnorodne i obfite w ciekawe rozwiązania utwory okraszone jego unikalnym głosem. Znowu, poczułem się młodszy słuchając tej płyty, co więcej, to pierwszy jego album, którego słuchałem tak często.
Destroyer „Have We Met”
Do twórczości Dana Bejara (kolejny Kanadyjczyk w zestawieniu) słabość miałem już od jakiejś dekady (wybitne „Kaputt”). W „Have We Met” zakochałem się od pierwszego wsłuchania. A kiedy nadeszła pandemia i ciekawych premier muzycznych było znacznie mniej, bałem się, że to będzie jedyna płyta, która tak mocno mnie oczaruje w tym roku. Na szczęście, nie była to jedyna, ale przepadałem w niej na dobre wielokrotnie. Już nie tylko sam uwodzicielski głos Bejara mnie tu urzekał, ale i ciekawe kompozycje. Przepiękny album.
The Flaming Lips „American Head”
Po kilku legendarnych płytach wydanych w pierwszej dekadzie XXI wieku i wcześniej, Wayne Coyne z ekipą odcinali kupony od zasłużonej sławy. Wydawane w drugiej dekadzie albumy były co najwyżej przeciętne. Z dużą dozą ostrożności podchodziłem więc do „American Head”, dość narkotycznej w treści i formie płyty. I uzależniłem się, bo swoim poziomem ten album nawiązuje do wybitnych „Embryonic” czy „Yoshimi Battles the Pink Robots”. Album fenomenalny, kompletny, poetycki i epicki. O życiu i śmierci. O religii, zamieszkach, narkotykach (w dużej mierze) i miłości do matki. Nie wiem czy to aktualnie nie jest mój ulubiony album The Flaming Lips. Wow.
Deftones „Ohms”
Choć pojawiło się wiele głosów rozczarowania po premierze dziewiątego albumu w karierze Deftones, tak ja złapałem z nim romans od razu. Łączy w sobie wszystko, co w tym zespole kocham. Mocne riffy, świetne linie basu, romantyzm muzyki lat osiemdziesiątych i, co najistotniejsze, niezmiennie cudowny głos Chino Moreno. Są momenty mocniejsze, łagodniejsze, są nawiązania do poprzednich dokonań. Nie ma za to na tym albumie słabszego momentu. Chyba najlepszy dla mnie album jednego z moich ukochanych zespołów od wydanego w 2006 roku „Saturday Night Wrist”. Kocham, kocham, kocham.
Ludwig Goransson „TENET (Original Motion Picture Soundtrack)”
No tego to i ja bym się nie spodziewał. Bo tak, najlepszym dla mnie albumem 2020 roku jest zdecydowanie muzyka powstała na potrzeby filmu. Ale to nie byle jaki film, nie byle jakiego reżysera (już sam ten fakt mocno podnosi notowania u mnie), no i przede wszystkim – nie byle jaka muzyka. Islandzki producent pracował nad całością w trakcie lockdownu, koordynując zdalnie pracę wielu osób, ale większość roboty zrobił w swoim domowym studio. I niewiele tu typowej muzyki filmowej, choć ona idealnie się wpisuje w ekranowe wydarzenia. Momentami, ma się wręcz wrażenie, że to obraz powstał na potrzeby muzyki, a nie na odwrót. A w muzyce słychać kompozycje, których nie powstydziliby się Jon Hopkins, Clark czy inni wirtuozi elektroniki. Album kompletny, pomysłowy i wprawiający w niesamowity nastrój. Film obejrzałem aż pięć razy, a nie minęło jeszcze pół roku od jego premiery. Czasem odpalam sobie pojedyncze sceny, bardziej w formie oglądania teledysku, by skupić się na muzyce. Najczęściej słuchana przeze mnie płyta 2020 roku. Czasem po kilka razy dziennie. Dla mnie to coś absolutnie fenomenalnego.
Rok, który pierwotnie zapowiadał się pod względem muzycznym co najwyżej dobrze, okazał się być w ostatecznym rozrachunku bardzo dobry. Może nie tak wybitny jak jego poprzednik, ale ciężko mi jakkolwiek narzekać. Wydana w 2020 roku muzyka dała mi całe spektrum emocji, wiele intensywnych przeżyć i wspaniałych wspomnień. Towarzyszyła mi w domu, w trakcie pracy, czytania książek, w trakcie licznych spacerów i przejażdżek na rowerze. Wzruszałem się, wypełniałem energią, inspirowałem się, rozmyślałem o życiu i świecie. No i przede wszystkich – słuchałem więcej muzyki niż w kilku ostatnich latach. Siedzenie w domu wiele tu pomogło, rzecz jasna.
Czyli co, kolejne podsumowanie roku za nami! Praca nad nim zajęła mi niemal miesiąc, a samego tworzenia tekstu – 12 godzin. Uwielbiam nad tym tekstem co roku spędzać mnóstwo godzin, słuchając świetnej muzyki, ale jednak muszę sobie teraz trochę odpocząć. A tym bardziej, będzie mi miło, jeśli docenisz moją pracę: wejdziesz w dyskusję, dorzucisz może coś, co mi umknęło w zestawieniu lub udostępnisz ten tekst w swoich mediach społecznościowych.
A sobie i Tobie życzę, by rok 2021 był normalniejszy od poprzedniego pod względem każdym. Bo jeśli chodzi o poziom muzyczny może być w sumie bez zmian. Brak zmian oznaczałby, że będzie bardzo dobrze.
Na koniec, jeszcze kilka statystyk za rok 2020: