Spike Lee znany jest ze swego społecznego zaangażowania, więc nie dziwi, że i jego produkcje bywają mocno zaangażowane w publiczny dyskurs. A najnowsza jego produkcja, „BlackKklansman” (w Polsce z podtytułem „Czarne Bractwo”), zaangażowana jest mocno.
Już od pierwszego pokazu filmu na Festiwalu w Cannes o „BlackKklansman” zrobiło się głośno na tyle, że produkcja zgarnęła nagrodę Gran Prix. Co się dziwić, w Ameryce sytuacja polityczna i społeczna staje się coraz trudniejsza, a nagle Spike Lee wyskakuje z filmem, który nie boi się o tym mówić otwarcie.
I choć z pozoru jest to produkcja o komediowym sznycie opowiadająca o czarnoskórym policjancie infiltrującym Klu Klux Klan przed pięcioma dekadami, to tak naprawdę nawiązuje do tego, co eskaluje w ostatnich latach w USA. I tylko na pierwszy rzut oka jest to film zabawny, bo tak naprawdę jest zwyczajnie smutny.
Albowiem nie jest to film o śledztwie, a film o polaryzacji społeczeństwa. I choć polaryzacja ta wygląda w filmie nieco inaczej, bo funkcjonuje w zupełnie innej przestrzeni niż obecna, tak mechanizmy pozostają nieruszone. Ot, dwie strony, które nienawidzą się coraz mocniej, bo nawet nie próbują się zrozumieć, brak im ludzkiej empatii i chęci nawiązania dialogu. Dawniej byli to czarnoskórzy vs biali, dziś są to lewacy vs nacjonaliści. I o tym właśnie opowiada nowy film Spike’a Lee. A jeśli ktoś nie potrafił zrozumieć tego w trakcie historii filmu to otrzymuje bardzo wymowne obrazki z Charlottesville sprzed roku na koniec.
A wzajemną nienawiść pokazują różni bohaterowie filmu, którzy są narysowani przez Lee bardzo dobrze. Po każdej stronie konfliktu mamy dobrych i złych. Bo świat przedstawiony w „BlackKklansman” nie zarysowuje konfliktu między białymi, a czarnymi, a pomiędzy ekstremistami i ekstremistami. Bo chociaż Klu Klux Klan to ludzie źli, tak i w ich szeregach znajdują się bardziej stonowane osoby. Choć organizacja studencka walcząca o prawa czarnoskórych chce dobrze, to chce to osiągnąć w zbyt radykalny sposób. A będący w większości biali policjanci również mają różne podejście do obu stron tego konfliktu.
Ten film w bardzo dobry sposób pokazuje do czego może dążyć polaryzacja społeczeństwa, okopywanie się jedynie wśród swoich pobratymców i brak otwartości na inne rozwiązania oraz inne racje. A dąży jedynie do eskalacji konfliktu. Postaci zarysowane w filmie Spike’a Lee doskonale oddają ten smutny obraz, który w inny sposób, ale realizowany jest od kilku lat w Ameryce. I doprowadza do tragedii takich jak w Charlottesville.
Okej, mocno się rozpisałem nad kontekstem społeczno-politycznym tej produkcji, a on zasługuje na nieco więcej. Bo to naprawdę dobry film, choć mocno nierówny. Scenariuszowi momentami brakuje równego tempa i nie radzi sobie z budowaniem napięcia, przez co nieco mocniejsze sceny momentami nie potrafią wybrzmieć tak jak by w pełni mogły. Zresztą nie pomaga temu do końca nieco komediowa konwencja produkcji, ale można by znaleźć lepszy balans pomiędzy tempem rozwijania historii, a poziomem lawirowania pomiędzy dramatem i komedią, co wychodzi mu nieźle.
Świetnie spisuje się również obsada całej produkcji. Nie tylko syn Denzela Washingtona, John David, wypada doskonale, ale i oczywiście Adam Driver, Laura Harrier, Ken Garito czy Brian Tarantina. Bo choć obsada może nie robić zbyt wielkiego wrażenia na papierze, tak każdy doskonale sprawdza się w swojej roli. To właśnie dobre kreacje sprawiają, że polaryzacja przedstawiona w filmie jest autentyczna.
Całości towarzyszą kolorowe kostiumy i scenografie choć to główny bohater ubiera się najbardziej kolorowo, będąc niejako innym od spolaryzowanych ludzi, z którymi się spotyka. Ciekawie układa się też w filmie muzyka, która odpowiednio potrafi tonować nastrój w zależności od balansowania filmu pomiędzy komedią i dramatem.
Dyskusyjne mogą być ostatnie minuty filmu. To ujęcia sprzed roku z Charlottesville. O ile doskonale rozumiałem intencje reżysera przez cały seans, wiedząc, że to odniesienie do ostatnich wydarzeń w USA, tak Lee pokusił się o dosłowne włożenie tego widzowi do głowy. I nagle percepcja filmu zmienia się całkowicie, bo z luźnego tonu wskakujemy w śmiertelnie poważny. Zabieg całkowicie zrozumiały, ale niekoniecznie mnie potrzebny. Choć wiele osób mogło tej konwencji w trakcie seansu nie wyłapać – i to właśnie dla nich są te obrazki. Niemniej jednak, „BlackKklansman”, choć nie jest filmem wybitnym, tak jest naprawdę solidną pozycją z ważnym przekazem i dużą dozą rozrywki. Jego dobre przyjęcie w Cannes zupełnie nie dziwi.