Jednego z ostatnich wieczorów miałem ochotę na jakiś dobry, lecz nie za długi film akcji i wpadłem na Netflixie o produkcję o nazwie „Wheelman”. I choć nie jest to produkcja wielkobudżetowa (a tego trochę szukałem, lasery, strzelaniny, pościgi etc.), to zaryzykowałem.
W ostatnich latach coraz częściej przewija się w kinie wątek kierowców na usługach złych ludzi. Był „Drive” Refna, nie tak dawno temu znakomity „Baby Driver” Edgara Wrighta, a teraz podobny wątek podjęty został w produkcji Netflixa. Bez wielkiej obsady, wielkiego budżetu (choć oficjalnych informacji o tym nie znalazłem) i większych ambicji. No i czas trwania filmu jest ograniczony do zaledwie 82 minut, czyli tylko dwie minuty więcej niż finałowy odcinek ostatniego sezonu „Gry o Tron”.
I choć lubię długie filmy – uważam, że lepiej potrafią one zobrazować problem, bohaterów i ich rozwój, unikając spłycania i powierzchowności, tak przecież nie można jednoznacznie oceniać filmów po długości ich trwania. Owszem, jednym z najlepszych filmów tego roku jest trwający ponad 160 minut „Blade Runner 2049”, ale znacznie krótsza „Dunkierka” (107 minut) podobała mi się jeszcze bardziej. Daleki więc jestem od uzależniania jakości produkcji od jego długości, jednak zawsze bywam nieufny i podejrzliwy wobec zbyt krótkich produkcji. Ale postanowiłem dać szansę „Wheelmanowi”.
I przyznać muszę, że więcej z tych 82 minut nie dało się wycisnąć, albowiem otrzymujemy naprawdę solidne, napakowane zapachem benzyny i krwi kino akcji, które trzyma w napięciu z dużą intensywnością. Tytułowym kierowcą jest Frank Grillo, który dotychczas najbardziej zapadł mi w pamięć rolą Rumlowa z Kapitana Ameryki. Tutaj nasz bohater jest zaś kierowcą z długiem wdzięczności wobec mafii, który spłaca poprzez podwożenie rabusiów na napady banków – coś jak Baby z niedawnej produkcji Wrighta. Sęk w tym, że cała niemal akcja rozgrywa się w jednym samochodzie – kamera właściwie go nie opuszcza, więc w pewnym sensie samochód pełni tu głównie istotną rolę.
Jeden koleś, cały czas w samochodzie – brzmi niezbyt ciekawie, ale sposób prowadzenia narracji poprzez rozmowy z pasażerami i przez telefon oraz same dialogi sprawiają, że film ogląda się naprawdę ciekawie. I choć wydawałoby się, że sposobów ukazania bohatera i jego otoczenia dysponując jedynie wnętrzem samochodu może być nudne, tak tutaj wykorzystano maksymalnie potencjał tego specyficznego planu zdjęciowego, pozwalając jednocześnie maksymalnie poczuć adrenalinę kierowcy. Zazwyczaj pościgi samochodowe podziwiamy z poziomu ulicy, mając całkiem niezły ogląd na sytuację na ściganego i ścigającego, lecz tutaj obserwujemy wszystko właściwie z perspektywy kierowcy – to kto nas goni widzimy jedynie w lusterkach, zamazana przednia szyba uniemożliwia nam pełny ogląd sytuacji, a przychodzące rozmowy telefoniczne ciągle rozpraszają.
Praca kamery, oświetlenie, rozbłyski świateł (cała akcja skondensowana jest niemalże w czasie rzeczywistym w nocy) budują bardzo ciekawy klimat do opowiadania historii, a kolejne osoby, które towarzyszą bohaterowi spowite są wielkimi znakami zapytania. Ograniczenie całej akcji do wnętrza samochodu to świetny zabieg, który nie tylko sprawił, że dało się zrobić dobry, niskobudżetowy film, ale nadać mu też własnego charakteru, poczuć kocioł w głowie bohatera, który nie dość, że musi szybko prowadzić samochód, to jeszcze przychodzi mu dokonywać jeszcze szybszych decyzji nie mając pełnego oglądu na sytuację, w której się znalazł.
Film też dobrze brzmi i choć nie ma tu wybitnej ścieżki dźwiękowej czy muzyki, to w zasadzie nie jest ona niezbędnym elementem, bo znacznie lepiej poczuć sytuację słuchając silnika samochodu, zmiany biegów czy irytującego dzwonka bohatera. Choć film trwa jedynie 82 minuty, to każda sekunda jest w nim dobrze spożytkowana, a to zaś sprawia, że ogląda się dobrze i czas mija jeszcze szybciej. Naprawdę, kawał dobrego, niskobudżetowego kina akcji w czasach, kiedy staje się to coraz większą rzadkością i oksymoronem.