Jestem wielkim fanem „Ozark” od pierwszego sezonu. Absolutnie ujął mnie ton tej opowieści, która z miejsca stała się chyba moim ulubionym serialem produkcji Netflixa obok „BoJack Horseman”.
I choć miałem spore obawy przed drugim sezonem, to twórcy nie rozczarowali i dali nam wręcz jeszcze lepsze dzieło. Gęstniejące z każdym odcinkiem. Z niesamowicie nakreślonymi postaciami, pomiędzy którymi iskrzy niewypowiedzianym często emocjami w niemal każdej scenie. Mam słabość do historii ludzi, którzy zatracają się w swoich demonach chcąc robić coś dobrego. Przecież dlatego „Breaking Bad” uznaję za jeden z najlepszych seriali wszechczasów. I choć historia rodziny Byrde jest dość podobna do Waltera White’a i jego rodziny to „Ozark” oferuje jednak nieco inny wymiar opowieści.
Bo choć w serialu Vince’a Gilligana mieliśmy masę wspaniałych i często bardzo barwnych postaci, a wiele wydarzeń wręcz ociekało o groteskę, to jednak historia skupiała się głównie na dwóch postaciach: Waltera oraz Jessego. Inni byli bardzo istotni, ale nie tak bardzo. W „Ozark” również dominują postaci Marty’ego i Wendy, ale zdecydowanie większe pole oddaje się innym postaciom. I to właśnie dla mnie najmocniejszy punkt serii, albowiem dobrze zarysowane postaci sprawiają, że każda niemal scena jest tak istotna i tak szalenie mocna, że nawet pozornie banalne wydarzenia mają ogromną moc. Wątki, które zdawałoby się, są jedynie uzupełnieniem głównego, w pewnym momencie odgrywają kluczową rolę.
W trzecim sezonie rodzina Byrde jest już zupełnie inną rodziną niż na początku serialu. Stali się właściwie zawodowymi przestępcami. Charlotte i Jonah w pełni świadomie uczestniczą w procederze prania pieniędzy dla meksykańskiego kartelu. Zdają sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaka na nich ciąży. Kiedy trzeba pomagają swoim rodzicom w drobnych sprawach jak choćby wożenie dziesiątek tysięcy dolarów czy szpiegowanie współpracowników.
Ten sezon daje nam także niesamowicie mocny konflikt pomiędzy ich rodzicami. Doskonale rozpisany od pierwszego do ostatniego odcinka. Wojna pomiędzy Wendy a Martym jest chyba najważniejszą wojną tego sezonu, a przecież równolegle walczyć muszą też wiele innych wojen: z kartelem, FBI czy lokalnymi redneckami (choć szkoda, że ten wątek nieco zszedł na drugi plan w porównaniu do drugiego sezonu). Kilka spośród dziesięciu odcinków tego sezonu trwa nieco ponad godzinę, co bardzo cieszy. Bo są pozornie sceny, które można by skrócić czy wyciąć, lecz pozbawiłoby one wiele postaci czy scen odpowiedniej głębi. Początek dziewiątego odcinka to jakiś majstersztyk. Fajnie wprowadzane są także nowe postaci, lecz tutaj pozwolę sobie zamilczeć, co by nie psuć zabawy. Mam wrażenie, że wciąż mało kto ogląda ten serial, więc nie mam zamiaru spoilerować, a zachęcać.
Wciąż mamy też wręcz fenomenalne aktorstwo. Najmniej w sumie docenia się Jasona Batemana i jego chłodne, księgowe podejście do problemów i sytuacji. Zdaje się, że nigdy nie traci panowania i jest wręcz oazą spokoju, ale jednocześnie czuć od niego jak wewnętrznie toczy wojnę atomową z samym sobą i otoczeniem. Zawodzić nie przestaje Julia Garner, która była dla mnie najjaśniejszym punktem drugiej serii „Ozark”. Sofia Hublitz oraz Skylar Gaertner dojrzewają wraz z kolejnymi sezonami i nie tylko dostają większy udział w całej historii, ale i mają świetne aktorsko momenty. Lisa Emery robi się coraz bardziej przerażająca w roli Darlene. Janet McTeer miewa świetne momenty, ale trzeci sezon należy na pewno do Laury Linney oraz Toma Pelphreya. Ten drugi ma świetne, mocno szarżujące sceny, w których sprawdza się doskonale. Linney pokazuje zaś pełen swój kunszt i robi oszałamiające wrażenie w tym sezonie.
„Ozark” to także świetny sposób na narrację, wieloma oszczędnymi często środkami. Nie ma wielu spektakularnych i widowiskowych scen, ale nawet najzwyklejsze dialogi są tutaj zrealizowane w mistrzowski niemal sposób. To jak dobierane są kadry, ich kompozycja, oświetlenie, powolne ruchy kamery budujące napięcie. Dzięki temu nawet bardziej intensywne dialogi mają w sobie ładunek emocjonalny mogący równać się z efekciarskim wybuchami. No i świetnie wtóruje temu kapitalna muzyka oraz dobrane utwory. Znowu pojawia się utwór Radiohead, co osobiście mnie mocno cieszy, ale i inne utwory są świetnie wkomponowane w historię. A ścieżka dźwiękowa, stonowana, często niemal niezauważalna świetnie uzupełnia klimat poszczególnych scen.
Ja wiem, że ta recenzja brzmi bardzo pozytywnie i dla przeciwwagi powinienem znaleźć jakieś słabsze punkty, ale ja naprawdę takowych nie dostrzegam. Jak już wspominałem, mam słabość do takich historii, w których życie głównych bohaterów wisi nieustannie na włosku, a uciekając spod szubienicy trafiają na szafot, by spod niego również uciec i trafić na elektryczne krzesło. Podobnie jak w „Breaking Bad” rozwiązania problemów prowadzą do jeszcze większych problemów, aż pętla narkobiznesu na szyi bohaterów zaczyna się bezpowrotnie zaciskać. Bardzo się cieszę, że „Ozark” pozwala w wielu scenach na aktorskie popisy i stopniowe budowanie napięcia, zamiast krótkich scen pchających zwyczajnie całość do przodu. Wiele osób to tempo może odrzucać, lecz to dla mnie największy atut tego serialu – nie spieszy się. Pozwala poczuć tę historię w pełni.