Yorgos Lanthimos kontynuuje swój marsz w kierunku zostania jednym z najbardziej intrygujących twórców współczesnego kina. Dziesięć nominacji do Oscara za „Faworytę” jedynie to potwierdza.
I choć nie zdążyłem jeszcze nadrobić „Kła”, tak wielce do gustu przypadł mi „Lobster”, a „Zabicie Świętego Jelenia” zachwyciło mnie do tego stopnia, że jego plakat jest jednym z czterech, które ozdabiają ściany mojego mieszkania. Ma w sobie grecki reżyser zdolność opowiadania intrygujących historii, które drapią po sumieniu i tworząc swego rodzaju dyskomfort u widza jest w stanie go jednocześnie zachwycić.
Miałem jednak spore obawy przed „Faworytą” z kilku powodów. Po pierwsze, w przeciwieństwie do ostatnich swoich produkcji, otrzymał on już gotowy scenariusz do wyreżyserowania. Nie mogła to być więc w pełni autorska wizja Lanthimosa. Po drugie – film kostiumowy? Nie tylko nie przepadam za tym gatunkiem kina, ale i miałem obawy, że Lanthimos niekoniecznie się w tym gatunku odnajdzie. Wszak dobrze mu we współczesności.
Niemniej jednak, wyczekiwałem tej produkcji całkiem mocno, a po informacji o aż dziesięciu nominacjach do Oscara dla „Faworyty” postanowiłem czym prędzej znaleźć jakieś przedpremierowe pokazy i trafiłem do kina Atlantic (wciąż tam są, więc śmiało możecie lecieć). Składająca się z ośmiu aktów opowieść z królewskiego dworu, w którym dwie kobiety zabiegają o emocjonalne i polityczne względy niezbyt umysłowo ogarniętej królowej to naprawdę ciekawa historia do przedstawienia na ekranie kinowym, ale chyba tylko Lanthimos mógł zrobić tu coś tak… Nietuzinkowego.
Sam pomysł podania historii w ośmiu aktach już jest już co najmniej intrygujący, jednak każdy kolejny rozdział posuwa historię stopniowo, acz zauważalnie do przodu. Osią całej narracji są relacje trójki głównych bohaterek: królowej Anne (Olivia Colman), dworki Abigail (Emma Stone) i księżnej Sary (Rachel Weisz). Relacje tak świetnie rozpisane, tak dynamicznie rozwijane, rozgrywane świetnymi dialogami oraz drobnymi gestami. Dworskie intrygi oraz tajemnice są świetnie wygrane na niuansach, nie zaś dosłownym ich prezentowaniem. Do tego dochodzą doskonałe pojedyncze sceny wydające się tak oderwane od realiów epoki, w których całość się rozgrywa. Zwróćcie uwagę na sceny tańca – coś absurdalnie niepokojącego i zabawnego jednocześnie.
Są momenty, w których Lanthimos szokuje obrazem, gestem, słowem. Są także sceny, w których duży ładunek emocjonalny zostaje rozładowany świetnie punktującym i zabawnym tekstem jednej z bohaterek. A niektóre ze starć werbalnych to tak cudowne momenty, że czapki z głów. To wszystko by nie działało tak dobrze, gdyby nie wspaniała praca aktorek. Wszystkie trzy otrzymały nominacje do Oscara i w zasadzie bardzo na nie zasłużyły.
Co ciekawe, są to trzy skrajnie różne od siebie role. Colman musi udźwignąć stworzenie postaci bardzo schorowanej fizycznie i psychicznie, co robi naprawdę brawurowo. Emma Stone kipi największą energią i najczęściej ociera się o przesadę, ale nigdy tej cienkiej granicy nie przekracza. I choć postać Weisz jest najłagodniejsza i najmniej skrajna, tak ile wdzięku ona ma w sobie, ile delikatnych gestów, geścików potrafi odegrać na najwyższym poziomie to wręcz szok.
Niesamowitą robotę robią w „Faworycie” zdjęcia. Zrealizowane w niecodziennych warunkach – z wykorzystaniem jedynie światła zastanego, czyli światła słonecznego za dnia i świec nocą – a także z wykorzystaniem ciekawych, bardzo nietypowych zabiegów prowadzą narrację w zaskakujący sposób. No bo już dawno nie widziałem, by bez żadnego cięcia kadr statyczny zamienić w dynamiczny szwenk, a następnie delikatny najazd. Co więcej, większość zdjęć zrealizowana jest także od dołu postaci, co jednocześnie zwiększa majestat bohaterek, ale i buduje u widza dziwne uczucie niepokoju. Cuda dzieją się również na montażu, który co rusz próbuje wyprowadzić widza z równowagi emocjonalnej. To wszystko sprawia, że widz czuje się jeszcze bardziej skołowany i zmieszany.
Świetnie to wszystko jest uzupełnione wspaniałymi charakteryzacjami, kostiumami, scenografiami, a więc aspektami, które w większości filmów kostiumowych muszą wypadać co najmniej dobrze, więc aż tak nie zaskakuje wysoki poziom. Niemniej jednak warto docenić osoby odpowiedzialne za te elementy produkcji (być może doceni ich sama Akademia Filmowa).
Yorgos Lanthimos opuścił nieco swoją strefę komfortu, polegającą na wywoływaniu dyskomfortu w abstrakcyjnym historiach zagubionych ludzi współczesnego świata, by wywołać dyskomfort zupełnie innymi zabiegami filmowymi, ale wychodzi mu to naprawdę dobrze. Otrzymujemy chyba najbardziej intrygujące dzieło sezonu statuetkowego i jestem pewien, że minimum jeden Oscar trafi na konto „Faworyty”. Szkoda, że zapewne będzie to statuetka za kostiumy, ale ja mocno trzymam kciuki również za montaż, scenariusz czy role kobiece.