Trzy lata przyszło mi czekać na kolejny film mojego ulubionego reżysera. Christopher Nolan jak dotąd nigdy mnie nie zawiódł i nie wierzyłem, że mógłby się potknąć tym razem. Choć mógł.
Brytyjski filmowiec (reżyser to zbyt drobne określenie na tego artystę) wziął na warsztat wydarzenia historyczne, co od samego początku nieco mnie dziwiło. Jednak operacja „Dynamo” jest dla Brytyjczyków bardzo istotnym, niemal mitologicznym wydarzeniem. Nie będzie chyba przesadą, jeśli porównam istotę tamtych wydarzeń dla Brytyjczyków do polskiego Cudu Nad Wisłą. Zresztą, o tym jak ważna dla Nolana jest ta historia najlepiej mówi… Sam Nolan w świetnym artykule, który opublikował tuż przed premierą na łamach Telegraph. Przeczytajcie tutaj, naprawdę warto.
Pierwsze doniesienia o tym filmie przyjmowałem z pełną wiarą w swojego idola, lecz jednocześnie z pewnym niepokojem. Chris robił nowatorskie rzeczy w podejściu do wielu gatunków filmowych: dreszczowiec, dramat, kostiumowy, superbohaterski, science fiction – każdy ten gatunek został w pewien sposób naznaczony jego twórczością. Czy i kino wojenne może otrzymać od niego coś nowego?
Film bez klasycznych bohaterów
Ostatecznie, „Dunkierka” to obraz z jakim jeszcze do czynienia chyba nie miałem. Bo film ten właściwie nie ma fabuły. Nie ma bohaterów, których rozwój moglibyśmy oglądać. Nie ma postaci, za które trzymalibyśmy kciuki. Nie widać w nim wroga. Nie wiemy kogo się bać. Czego się bać. A napięcie towarzyszy nam od samego początku do niemal końca. To zaskakujące, że mamy do czynienia właściwie z rekonstrukcją, nieco dokumentalną, wielkiej operacji wojskowej, gdzie dialogów praktycznie nie uświadczymy. Momentami ma się wrażenie obcowania z wydarzeniami w sposób muzealny. Co też nie dziwi, bo scenariusz Nolan pisał bazując również na notatkach żołnierzy. To bardzo widać.
Jednocześnie, całość jest tak dobrze poskładana, że możemy nadążać za pewną narracją, która jednak w „Dunkierce” jest. Obserwujemy wydarzenia z trzech perspektyw: żołnierzy czekających na ratunek, brytyjskich obywateli ruszających z pomocą oraz osamotnionych pilotów brytyjskich samolotów Spitfire. W kilku momentach te trzy narracje gdzieś się przecinają, ale nie dochodzi właściwie do żadnych interakcji między nimi. Ba, wielu bohaterów praktycznie nie mamy szansy poznać z imienia. Jednak ten odczuwalny brak fabuły, dialogów czy rozwoju bohaterów jest całkowicie nieistotny.
Najbardziej wojenna wojna w historii kina
Ponieważ Nolan serwuje nam wydarzenia wojenne w tak mocny i doskonale zobrazowany sposób, że ciężko nie odczuwać przerażenia, rozpaczy, beznadziei i nadziei, w sposób, w jaki odczuwali to aktorzy oraz setki statystów na planie. Choć nikt nie mówi „mamy przejebane” to widz doskonale wie, że bohaterowie przejebane naprawdę mają. To widać. To słychać. To czuć całym sobą. Jednocześnie, jest to film wojenny zupełnie inny niż „Szeregowiec Ryan”, który niespełna dwadzieścia lat temu zredefiniował pojęcie swojego gatunku. Nie mamy tu praktycznie w ogóle krwi, fruwających wokół części ciała czy setek ciał, choć doskonale wiemy, że to na pewno jest obok. Nie widzimy, ale czujemy. Tak bardzo sugestywne i mocne obrazy oraz dźwięki serwuje nam Nolan.
Nie udałoby się to jednak gdyby nie przywiązanie Nolana do detali i jego perfekcjonizmu realizacyjnego. Znaczna część zdjęć powstawała w „Dunkierce” z udziałem setek statystów (zobaczcie tutaj). Większość filmu zrealizowano bez efektów komputerowych. Odtworzono kilka prawdziwych statków i okrętów, które faktycznie brały udział w operacji „Dynamo”. Część zdjęć realizowano w trudnych warunkach na otwartym morzu zamiast w jakimś większym basenie w filmowym studio. Daje to niesamowicie dobry efekt, który sprawia, że jeszcze nigdy nie czułem się tak bardzo na wojnie. Jeszcze nigdy świst spadających bomb nie przeszywał mnie takim strachem. Jeszcze nigdy tonący bohaterowie nie sprawiali, że czułem jakby to ja tonął.
Nominacje do Oscara muszą się posypać
Doskonałą robotę zrobił operator Hoyte Van Hoytema. Sprawdzony w boju przez Nolana już przy „Interstellar” filmowiec większość zdjęć zrealizował z ważącą 25 kilogramów kamerą IMAX w dłoni. Efekt jest doskonały. Każdy kadr ma tu wielkie znaczenie. W powietrznych scenach czujemy ciasnotę kabiny samolotu i ogrom przestrzeni wokół maszyny. W scenach na wodzie czuć ogrom morza. To wygląda tak dobrze, że nie umiem się do niczego przyczepić.
Ale moim zdaniem ten film ma jeszcze większą zaletę niż obraz. Dźwięk. Świst spadających bomb wywołuje wciąż u mnie dreszcze. Dźwięk zginanych blach na statku czy pocisków dziurawiących łódź są tak świetne wybrzmiewające, że momentami to właśnie odgłosy są odpowiedzialne za to, co czujemy w kinie. Strach, przerażenie, niepewność.
To też zasługa muzyki Hansa Zimmera. O ile już w „Interstellar” muzyka była istotnym elementem budowania historii, tak tutaj jest jeszcze ważniejsza, choć często niemal jej nie ma. Niemal cały film towarzyszy nam dźwięk znany już ze zwiastunów przypominający tykanie zegara. Przez to czujemy, że każda sekunda jest na wagę złota. Że dzieje się coś ważnego. Zresztą to znak rozpoznawczy filmów Nolana – właściwie nie mamy w „Dunkierce” chwil wytchnienia, gdzie widz mógłby na chwilę zebrać myśli przed kolejnymi wydarzeniami. Muzyka w najnowszej produkcji Brytyjczyka tylko to potęguje. Opuszcza nas jedynie w ostatnich sekundach filmu. To być może najlepsze i najbardziej wymagające dzieło w karierze Zimmera.
Drobne „ale”
Ostatnie sceny, jakieś kilka minut, już po zakończeniu operacji dają lekki oddech. Przynajmniej na ekranie, bo mózg wciąż jest pod ogromnym wrażeniem tego, co właśnie doświadczył. Przyczepić można się jeszcze do samolotu, którym leciał Tom Hardy. W ostatniej fazie filmu dzieje się z nim coś, co właściwie nie miało prawa mieć miejsca i jest dość niewiarygodne, ale nie chcę o tym wspominać, by uniknąć spoilerowania. Nie wiem czemu Nolan na potrzeby filmu tak mocno nagiął prawa fizyki (chyba, że to rzeczywiście miało miejsce, to szacun), ale nieco to psuje całkowite wrażenie.
A to pozostaje jednak niesamowite. Jeszcze nigdy nie czułem się tak bardzo na wojnie. Jeszcze nigdy tak bardzo nie zatonąłem w klimacie filmu. Nolan nie tylko udowadnia, że potrafi wziąć na warsztat kolejny gatunek filmu, ale robi z tematem coś absolutnie nowatorskiego i przeszywającego. I czyni to niemal bez fabuły, bohaterów i ich rozwoju (a przecież fundamentem każdego filmu jest bohater, który na naszych oczach się zmienia).
Do jednego muszę się jednak przyznać. Wychodząc z kina czułem lekkie rozczarowanie. Chociaż nie, to chyba kiepskie stwierdzenie. Wychodzą z kina nie byłem aż tak poruszony. W trakcie seansu wszystko do mnie przemawiało, ale po nim nie byłem aż tak rozwalony na łopatki. Nie wiem czy to kwestia tego, że wydarzenia oparte były na historii i generalnie finał filmu był znany, lecz zabrakło mi „tego czegoś”. Jak jednak wracałem do domu i o „Dunkierce” myślałem dłużej, tak mój podziw dla dzieła Nolana zaczął rosnąć.
Panie Nolan, kocham pana. I czekam na kolejny film.