Greta Gerwig to już siódma osoba, która podjęła się próby ekranizacji „Małych kobietek”. I choć film zdaje się być mocno oderwany od moich preferencji, to jednak nazwisko reżyserki mnie przyciągnęło.
No bo mowa nie tylko o autorce świetnego „Lady Bird”, ale i jednej z ciekawszych postaci amerykańskiego środowiska ostatnich lat, która sporo może jeszcze namieszać. Dodajmy do tego znakomitą obsadę i nawet ja wykażę zainteresowanie. Zresztą, rok temu Yorgos Lanthimos swoją „Faworytą” mocno odczarował w mojej głowie filmy kostiumowe, melodramaty i te motywy, które w kinie niespecjalnie mnie pociągały od lat. „Małe Kobietki” to jednak film zdecydowanie bliższy standardom swojego gatunku, mniej zwariowany. Ale czy dobry?
Gerwig potrafiła ułożyć narrację tak, by zainteresować, to na pewno. Nie miałem styczności z poprzednimi sześcioma iteracjami tej historii, więc w przeciwieństwie do mojej mamy, z którą film oglądałem, nie wiedziałem o czym ta narracja będzie. Okazała się stosunkowo prostą i ciepłą, ale jednocześnie wielowarstwową i uniwersalną opowieścią o, hmmmm, no kobietach. O emancypacji, o chęci posiadania własnych marzeń, aspiracji. O różnorodności, albowiem każda z czterech sióstr ma inny charakter, wartości, dąży do innych celów i inaczej odbiera relacje z mężczyznami. To naprawdę ciekawa opowieść, a właściwie cztery jednoczesne opowieści, które mocno się przenikają. Dobrze napisane i dynamiczne dialogi nadają całości odpowiedniego tempa, by ani przez moment w trakcie seansu znużenia nie było czuć.
Najważniejszym elementem filmu Gerwig jest jednak nielinearna narracja, a więc częste skakanie po osi czasu, by w życie sióstr zajrzeć na wielu ich etapach – od wspólnego wychowania, przez pierwsze próby usamodzielnienia, rozjazd po świecie, walkę z codziennością. Skakanie po tych różnych okresach czasu, ale z jednoczesnym zachowaniem spójności wątków to świetnie wykorzystany przez Gerwig motyw na budowanie emocji, a tych w „Małych kobietkach” jest dość sporo. W ramach jednej opowieści reżyserka potrafi zaprezentować jej różne momenty oraz aspekty, by kluczowe wydarzenia (ślub jednej z kobietek lub śmierć bohaterki) była świetnie uzasadniona wraz z konsekwencjami wyboru danej postaci oraz zadziałała najmocniej na widza. To głównie ten zabieg sprawił, że film, którego nie podejrzewałbym o wywołanie u mnie większych emocji, lekko mnie poruszył.
Duża w tym także zasługa obsady aktorskiej, bo ta jest… Wybitna. Oczywiście, pierwsze skrzypce gra tutaj Saoirse Ronan, która po raz drugi pod batutą Grety Gerwig pokazuje niesamowicie wielki poziom aktorstwa, skacząc po pełnym spektrum emocji, gestów, geścików i niuansów, które tworzą postać Jo. Równie wysoki poziom prezentuje Florence Pugh, której postać najczęściej wchodzi w iskrzące interakcje z Jo. Ponadto, to jej postać w trakcie kilku lat przedstawionych na ekranie dojrzewa najmocniej i świetnie widać to przeobrażenie. Dobry poziom prezentuje Emma Watson jako kolejna z sióstr, choć jej rola nie jest zbyt skomplikowana, to jednak potrafi świetnie wykreować postać Meg, jako najbardziej spokojną z całego rodzeństwa kobietkę. Ciekawą rolę dostaje Meryl Streep, ale nie ma w jej grze niczego nadzwyczajnego, poza tym ona już przyzwyczaiła do tego, że poniżej dobrego poziomu nie schodzi. Ponadto, w trakcie seansu dojrzałem niesamowite podobieństwo Ronan do młodej Streep. Miałem mały mindfuck. :D
Niesamowicie wypada Laura Dern, po raz kolejny zresztą. To chyba najlepsza aktorka drugoplanowa ostatnich dekad, bo nawet grając mniej wyróżniające się postaci potrafi zagrać je tak, że momentami przebija swoim kunsztem pierwszy plan, ale jednocześnie… Nie próbuje zawładnąć narracją o swoimi scenami. Zna swoje miejsce w szeregu i wyciska z niego ile się da. Miłym zaskoczeniem jest skromna, ale dobra rola Boba Odenkirka, a więc kolejnego komika, który próbuje przebić się mocniej w rolach dramatycznych i coraz mocniej za niego trzymam kciuki. Timothee Chalamet nie zawodzi, choć mam coraz większe wrażenie, że gra samego siebie, bo poza rolą w „Moim pięknym synu” kolejne jego kreacje nie różnią się od siebie za mocno. Są świetne, ale chciałbym coś nowego od niego. To taki syndrom młodego Leonardo DiCaprio, który grał świetnie, ale z powodu urody dostawał role w wąskim kluczu – zbuntowanego przystojniaka. Wierzę, że Chamalet niebawem pójdzie w innym kierunku. Nie zmienia to jednak faktu, że w „Małych kobietkach” znowu wypada bardzo dobrze.
Najwyższym kunsztem film błyszczy także na warstwie audiowizualnej. Piękne zdjęcia i odpowiednie filtry kolorystyczne pomagają się połapać w liniach czasowych, a niektóre kadry są pięknie skomponowane. W tego typu filmach istotną rolę grają także kostiumy oraz scenografie i trzeba przyznać, że mamy do czynienia z naprawdę dobrą robotą. No i muzyka. Alexandre Desplat skomponował coś wspaniałego, a przecież skacząc po liniach czasowych i dozując różne emocje Greta Gerwig nie ułatwiła mu zadania. Kompozytor wykonał ją jednak doskonale, świetnie dopełniając narrację, nie dyktując emocji, ale świetnie je budując. Momentami ciężko było mi wyjść z zachwytu nad tymi dźwiękami.
Nie wiem co się dzieje, ale po raz kolejny mam do czynienia z filmem, który pomimo reprezentowania gatunku, za którym nie przepadam za bardzo, jest w stanie mi się spodobać. Sama historia, choć nie wciąga mnie i nie oddziaływuje na moje emocje jak potrafią inne filmy, to na pewno interesuje i przykuwa uwagę. Greta Gerwig znalazła fajny sposób na opowiedzenie tej historii, która przy linearnej narracji mogłaby oddziaływać nieco gorzej. Poskładała jednak te wszystkie elementy narracyjne z technicznymi, a wspaniale poprowadzeni aktorzy ułatwili jej zrobienie naprawdę dobrego filmu. I choć potrafię docenić cały ten kunszt, tak jednak nie do końca jest to mój rodzaj kina i emocje w nim zawarte nie oddziaływują na mnie tak mocno. Ale jest szansa, że na Ciebie podziałają, więc warto dać szansę „Małym kobietkom”.
Ufff, zdążyłem obejrzeć już wszystkie filmy nominowane do Oscara w kategorii Najlepszy film. Mogę zasiąść dziś w nocy do Oscarów na spokojnie. <3