Każdą historię można spartolić dokumentnie. Czasem posiadanie świetnej obsady i ciekawej opowieści nie jest w stanie uratować pewnych projektów.
„Wojna o prąd” od początku (czyli od dwóch lat – serio, film trafił do nas po dwóch latach od globalnej premiery) zapowiadał się jako projekt zdecydowanie ciekawy, bo nie tylko miał opowiedzieć historię Thomasa Edisona, Nikoli Tesli i przełomu technicznego na świecie – początków elektryfikacji. Mamy więc do czynienia z naprawdę ciekawą i, nomen omen, elektryzującą historią. A i obsada przecież niczego sobie – jeden z moich ulubionych aktorów, Michael Shannon, obok Benedicta Cumberbatcha, Toma Hollanda i Nicolasa Houlta. Niestety, dawno z kina nie wychodziłem tak zobojętniały i znużony tym, z czym przyszło mi obcować.
Bo „Wojna o Prąd” bardziej niż pełnoprawny film z bohaterami z krwi i kości serwuje nam mozaikę pojedynczych scen, w których postaci są dość jednowymiarowe, a interakcje między nimi w ogóle nie wywołują emocji. Brakuje tu zachowania pewnej ciągłości narracji, która jest mocno rwana, w czym zresztą nie pomaga montaż. Film chcąc pokazać całkiem dużo wydarzeń jednocześnie nie pokazuje tego, co w kinie najistotniejsze – bohaterów. I choć z materiałów promujących wynikało, że będzie to pojedynek pomiędzy Edisonem a Teslą, to w praktyce jest to historia nieczystej rywalizacji Edisona z Westinghousem. Tesla skrywa się jedynie an drugim planie. Większość scen nie trwa więcej niż minutę i każda z nich ma pokazać kolejne odsłony konfliktu. Nie ma tu większego skupienia na dramatach bohaterów, choć są one pokazane. Nie ma tutaj wejścia w emocjonalne warstwy bohaterów. Momentami miałem wrażenie obserwowania kółka teatralnego w szkole – zestresowani aktorzy mają odegrać swoją scenę i przejść do kolejnej czym prędzej. Reżysersko i scenariuszowo ten film został położony, bo były w nim zalążki naprawdę dobrego kina.
Produkcja co chwila odwraca uwagę widza nie potrafiąc sensownie poukładać wątków, każdemu nadając śmiertelnie poważny ton. Brakuje więc momentów wytchnienia, by widz miał czas przetrawić kolejne wydarzenia. A każde z nich ma niesamowicie dramatyczny wydźwięk. I miałem wrażenie w trakcie seansu, że wszystko leci tak szybko, tempo narzucone jest ogromne, a mimo wszystko, całość niesamowicie się dłuży i ciągnie. Wielka szkoda, bo był tu potencjał na naprawdę coś ciekawego. Może niekoniecznie w stylu „Prestiżu” Nolana, gdzie także Tesla przewijał się na drugim planie, ale jednak coś znacznie bardziej angażującego.
Taka konstrukcja filmu nie pozwala też na czerpanie jakiejkolwiek radości z gry aktorskiej tak dobrej obsady. Bo bardzo widać, że każdy aktor i aktorka tutaj się bardzo stara, lecz pozostaje to niemal niezauważone, kiedy w ciekawszych momentach scena się po prostu kończy, by pokazać kolejną. Nie pomagają tu zresztą przeciętnie napisane dialogi.
Niczego nie mogę natomiast zarzucić warstwie technicznej filmu, choć czasem efekty specjalne trąciły myszką, to wpisywały się w klimat produkcji i nie przeszkadzały bardziej niż nijaka narracja. Mamy tu do czynienia z naprawdę ładnymi charakteryzacjami oraz scenografiami, które ciekawie oddają rzeczywistość Ameryki końcówki XIX wieku, okres rozwoju przemysłu ciężkiego i początków elektryfikacji. Trochę mdławo to wszystko uzupełnia niezbyt oryginalna warstwa muzyczna, choć ponownie – znacznie bardziej irytował sam sposób opowiadania historii, więc ona tak mocno nie przeszkadza.
Ależ szkoda, wielka szkoda, że tak ciekawa historia została w tak kiepski sposób przeniesiona na wielki ekran. Mając do dyspozycji tak znakomitą obsadę należałoby zatrudnić do napisania scenariusza kogoś bardziej doświadczonego niż Michaela Mitnicka, który na swoim filmowym koncie miał wcześniej jedynie dramat dla nastolatków. Także pewnie nieco lepszy reżyser niż Alfonso Gomez-Rejon tchnąłby więcej życia w końcowy produkt. A ten jest mdły, nijaki, nudnawy i nikt nie będzie o nim pamiętać za dwa lata.