Dwie osoby, które różni bardzo wiele, ale zmuszone są do wspólnej pracy, by po drodze pokonać wspólne różnice i znaleźć prawdziwą przyjaźń. Czyli historia już mocno w świecie kina oklepana, jednak w „Green Book” otrzymujemy nie tylko lekki powiew świeżości, ale i po prostu bardzo dobre kino.
Szczerze mówiąc niewiele oczekiwałem po filmie, którego reżyser najbardziej zasłynął z głupkowatych komedii pokroju „Głupi i Głupszy” (wraz z sequelami) czy „Sposób na Blondynkę”. Przyznać trzeba jednak, że Peter Farrelly w najnowszej produkcji umiejętnie poprowadził zupełnie inną narrację, gdzie na pierwszy plan wysuwają się problemy społeczne Ameryki z lat 60-tych XX wieku, choć częściowo aktualne i dzisiaj.
Bezrobotny, prosty makaroniarz z Bronksu, Tony, gardzący czarnoskórymi robotnikami, zaciąga się do pracy u czarnoskórego wirtuoza pianina ruszającego w trasę koncertową. Początkowo różni ich niemal wszystko, lecz wraz z pokonywanymi przeszkodami coraz mocniej się do siebie zbliżają, zakopując własne ograniczenia i uprzedzenia. Historia nie jest może jakaś odkrywcza, ale na swój sposób piękna.
Głównie za sprawą świetnych aktorskich kreacji i społecznego tła, w którym obaj bohaterowie w mniejszym lub większym stopniu są ofiarami swoich ograniczeń, wynikających z powszechnego rasizmu lub braku edukacji. Podobne wydarzenia z podobną dozą emocji oraz inteligentnego humoru obserwowałem w doskonałych przecież „Trzech Billboardach za Ebbing, Missouri” w przypadku postaci Dixona granego przez Sama Rockwella.
Dodajmy do tego znakomite tempo całej narracji, która nie ma zbędnych przerw, nie ma żadnych dłużyzn, a mądre rozplanowanie wątków naprawdę robi wrażenie. Ten film pięknie płynie, nierzadko przy akompaniamencie pięknej muzyki granej przez Dona Shirleya. Jest to też dość przewidywalna narracja, ale w tym przypadku nie bardzo to przeszkadza – głównie za sprawą inteligentnego humoru i aktorskich kreacji.
Viggo Mortensen dopiero co złapał jedną nominację oscarową, a tutaj szykuje się kolejna. To, w jaki sposób odgrywa rolę dobrodusznego półgłówka z włoskiej części Bronksu, z tymi gestykulacjami, akcentem robi fenomenalne wrażenie. Równie wysoki poziom aktorstwa, choć w zupełnie innej postaci, prezentuje niedawny laureat Oscara, Mahershala Ali. Chemia, jaka budowana jest na przestrzeni całej historii pomiędzy nimi dawno nie widziałem w kinie. Ma się wrażenie podziwiania tak pięknej relacji, jakby Ali oraz Mortensen przyjaźnili się całe wieki. Coś pięknego.
Wszystko to zostało pięknie zagrane, opowiedziane, ale i zrealizowane. Nie ma tutaj wizualnych wodotrysków, jednak każdy kadr jest subtelnie dopieszczony i świetnie zaplanowany. Nie brakuje w filmie dbałości o najdrobniejsze szczegóły, pokroju choćby kina, w którym wyświetlany jest „Lawrence z Arabii”, którego premiera miała miejsce w momencie rozgrywania się historii. Dobrze dobrano scenografie, kostiumy i wszystkie inne drobiazgi budujące świat przedstawiony. Jest też kilka symbolicznych scen, obrazków, w których kryje się wielka moc i magia i to bez wypowiadania żadnych słów. Jak choćby scena, w której bohaterowie zatrzymują się w środku pól, by naprawić samochód. Piękny dowód na to w czym drzemie siła filmu jako języka kultury.
Dawno nie miałem w trakcie napisów końcowych odczucia, że szkoda, że film się kończy, bo jest naprawdę fajny i aż chce się duet głównych bohaterów poznać bardziej. Peter Farrelly, całkiem niespodziewanie, przygotował nam jeden z ładniejszych filmów tego roku. A, że celem naszego Tony’ego jest powrót z trasy na Boże Narodzenie, uważam, że byłoby znacznie lepiej, gdyby „Green Book” zastąpił „Kevina” jako tradycyjny film świąteczny w Polsce. Premiera filmu w połowie lutego, jeśli „Trzy Billboardy” zdobyły wasze serca, to i to dzieło was zadowoli. A może i zachwyci.