Jak dotąd omijałem szerokim łukiem wszystkie adaptacje live action animowanych hitów Disneya, ale „Mulan” miała być dla mnie szansą na przełamanie. Zwłaszcza, że ten film jest pod wieloma względami historyczny.
Oto bowiem mamy do czynienia z produkcją, która miała być jedną z najważniejszych premier 2020 roku. Ale potem przyszła pandemia. I wszystko się pomieszało. To właśnie ten film Disneya, wraz z „Tenet”, miał być symbolicznym powrotem do „normalności” w przemyśle filmowym. Całe tygodnie czekano na ustabilizowanie sytuacji na świecie związanej z COVID-19, by móc wrócić do kin, a te potrzebują głośnych premier. Okazało się jednak, że nie będzie tak pięknie. Po kilkukrotnym przesunięciu terminu premiery (ta pierwotnie miała mieć miejsce pod koniec marca) Disney zdecydował się na ciekawe posunięcie – film doczekał się swojej premiery na świecie w ograniczonej dystrybucji, a na najważniejszym dla siebie rynku (USA i Kanada) film trafił na platformę Disney+.
Ale nie tak od razu, bo swoim subskrybentom potentat branży filmowej podyktował dodatkową opłatę za obejrzenie filmu w serwisie, za który płacą i tak każdego miesiąca. Do tego dodatkowa opłata wyniosła aż 30 dolarów. Nic więc dziwnego, że film nie przyjął się tak dobrze, ale studio musiało szukać sposoby na zminimalizowanie strat i kosztów poniesionych na produkcję i promocję filmu. Najnowsze doniesienia wskazują, że nie było to najlepsze posunięcie, dlatego kolejne premiery Disneya mają być przekładane, by mogły doczekać się klasycznej, kinowej dystrybucji. I choćby dlatego „Mulan” jest produkcją szalenie ciekawą, z tego biznesowego punktu widzenia.
Poza tym, miał to być pierwszy film z produkowanych w ostatnich latach na szeroką skalę adaptacji klasycznych bajek Disneya, który miałem obejrzeć w kinie. Unikałem „Króla Lwa”, zignorowałem „Aladyna”, a także „Piękną i bestię” i pozostałe dzieła Disneya, a o swoim bojkocie pisałem otwarcie w osobnym tekście, więc tam odsyłam po szersze wyjaśnienia. Ale z „Mulan” miało być inaczej. Ten film miał stanowić nieco bardziej samodzielne dzieło, sięgać do korzeni legendy chińskich niż niemal bezpośrednio przerabiać animację sprzed ponad dwóch dekad. I to podejście zapowiadało się naprawdę ciekawie. Zwłaszcza, że sam nie za bardzo pamiętałem tę animację, nie byłem do niej emocjonalnie przywiązany, więc byłem zwolniony z obciążenia sentymentem oraz błędnymi oczekiwaniami wobec filmowej „Mulan”. Na świeżo, tak jak lubię.
I może takie podejście do najnowszej premiery Disneya miało sens, ale to bardzo szybko przestało się jakkolwiek liczyć, bo „Mulan” to film w swojej treści bardzo przeciętny. Ja wiem, że to dzieło skierowane w głównej mierze do młodszej widowni, do której raczej już się nie zaliczam (choć nadal miło się oszukiwać), ale jest jednocześnie w tym wszystkim strasznie miałki, nijaki i zwyczajnie nieciekawy. I choć przewijają się tu ważne, podniosłe wartości, jak honor, rodzina, prawda czy lojalność, to ton narracji całkowicie pozbawia tych wartości jakiejkolwiek głębi.
Nie pomagają w tym także drętwe dialogi, które napisane zostały tak, by zrozumiały je najmniejsze dzieci. Brak w tym jakiegokolwiek pazura czy mrugnięć okiem do starszego widza. I ja wiem, jestem stary, do nie do końca film skierowany do mnie, ale przecież w wielu produkcjach choćby Pixara (a wiec i Disneya) da się przemycić smaczki dla dojrzalszych widzów, sprawić, że będzie to produkcja jakaś, a nie nastawiona wyłącznie na najmłodszego widza. „Mulan” od początku do końca traktuje mnie jak sześcioletnie dziecko, któremu trzeba w dialogach opisać dokładnie to, co dzieje się na ekranie (jak leci feniks, to ktoś musi powiedzieć, że to feniks, to ten poziom).
To, co jeszcze mnie w najnowszej adaptacji Disneya uwierało to sterylność przedstawionego świata. Może nieco zapomniałem, że tak po prostu filmy Disneya wyglądają, ale każdy kadr jest tak perfekcyjny, śliczny, kolory są tak barwne, i bajkowe, że ma się wrażenie, że ktoś zaczął przesadzać z filtrami na Instagramie. Efekty specjalne są przy tym wszystkim dość przeciętne, mimo, iż mamy do czynienia z filmem live action to ja momentami miałem wrażenie oglądania animacji komputerowej, nie filmu. Tak wszystko jest piękne i idealne oraz zaplanowane od linijki, że zwyczajnie film przez to nie ma duszy i traci jakąkolwiek wiarygodność. I wiem, że mowa o adaptacji legendy, więc może i tak powinno być, ale traci na tym świat przedstawiony. Jedyne, na co patrzyłem z zapartym tchem to góry. One nie były (chyba?) sztuczne, dlatego ładnie się na nie patrzyło. Zabrakło odrobiny brudu, mniej intensywnych kolorów momentami. Wielki szok przeżyłem, kiedy w tym filmie dla dzieci pokazano przez ułamek sekundy dwie krople krwi – nie spodziewałbym się tego w tak sterylnym filmie dla dzieci.
Żeby nie było, fajnym pomysłem wydawało mi się próba sięgnięcia po motywy znane z kina wuxia, a więc produkcji pokroju „Przyczajony tygrys, ukryty smok” czy „Dom latających sztyletów” z piękną choreografią pojedynków, przypominającą bardziej taniec niż śmiertelne pojedynki. Niektóre z tych scen są naprawdę ciekawie pomyślane i zrealizowane na dobrym poziomie, ale wielką krzywdę robi im niestosownie dynamiczny montaż. W tego typu sekwencjach trzeba pokazać nieco więcej, pozwolić ukazać kunszt zaplanowanej choreografii, ale cięcia mamy tu momentami szybsze niż w serii filmów o Jasonie Bourne. A jako, że to film dla dzieci, to tych scen jednak za wiele nie ma. A szkoda, nieco zmarnowany potencjał.
Niewiele jestem w stanie powiedzieć o samej muzyce, albowiem nie za bardzo ją zapamiętałem. Nie wiem czy grała delikatnie za cicho (żeby tylko nie narazić dzieci na jakieś trudne przeżycia), czy też była tak nijaka, ale po wyjściu z kina mam wrażenie, że muzyki w tym filmie nie było. Odpalę sobie może w weekend i przypomnę.
Pod kątem aktorstwa nie ma co tutaj za wiele opowiadać, bo każda postać wpisuje się w ton produkcji – jest bardzo sterylnie, maksymalnie poprawnie i bez żadnych większych emocji. Liu Yifei na pewno wypada całkiem nieźle jako tytułowa Hua Mulan, ale wszyscy wokół po prostu pełnią swoje, przepełnione stereotypami, role tak poprawnie i bezpłciowo jak tylko się da. Momentami jeszcze Donnie Yen przejawia nieco więcej ikry i ochotę do grania czegoś więcej, lecz widać też, że mocno musiał się powstrzymywać, by nie rozkwitnąć mocniej niż pozwalała na to konwencja.
Ugh, no nie powiem, mocno się rozczarowałem. Może wynikało to z tego, że to moje pierwsze podejście do adaptacji live action znanych animacji Disneya. A skoro to filmy to oczekiwałem nieco więcej treści dla dojrzalszych odbiorców, co przecież udaje się pożenić z młodszą widownią doskonale Pixarowi. Niestety, choć tutaj mamy do czynienia z filmem, nie animacją, choć reżyserka Niki Caro sięgnęła nieco po legendy i odcięła się od części elementów ze znanej animacji… To wciąż jest to film głównie dla dzieci. Traktuje widza w bardzo infantylny sposób i nie daje za wiele wartości dla innych odbiorców. Owszem, są ładne obrazki, ale w zdecydowanej większości zbyt ładne i sztuczne. Owszem, miło się to ogląda, ale samo traktowanie mnie jak dziecka wybijało mnie z równowagi tak często, że nie czułem się dobrze po seansie. I wiadomo, moje oczekiwania były nieco błędne i wygórowane, ale jednak liczyłem, że „Mulan” będzie w końcu bardziej samodzielnym dziełem, odetnie się od adaptowanej animacji. I choć różnice są zauważalne, tak wydźwięk jednak pozostaje bez zmian.
Nie można także pominąć kontrowersji, które towarzyszyły premierze „Mulan” dotyczące jego powstawania w regionie Chin, w którym partia komunistyczna prześladuje Ujgurów – muzułmańską mniejszość. W tym samym regionie, w którym powstawały niektóre kadry do filmu istnieją także obozy reedukacyjne dla prześladowanych osób. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Disney nie miał świadomości tej sytuacji, ale widocznie uznano, że rynek chiński jest w tym przypadku ważniejszy niż potencjalny bojkot przez zachodnich widzów. No cóż, nie byłby to pierwszy raz, kiedy globalna korporacja przymyka oko na tego typu kwestie w pogoni za przychodami.