Osiemnasty film w ramach Marvel Cinematic Universe i jednocześnie jeden z największych sukcesów serii. Film, który w pierwszy weekend zarobił więcej niż „Liga Sprawiedliwości” przez cały okres wyświetlania w Ameryce. Powszechnie ogłoszono wielki sukces, również artystyczny, „Black Panther”, ale czy słusznie?
Film Ryana Cooglera to też pierwszy superbohaterski film z tak dużym budżetem (200 milionów dolarów), gdzie czarnoskórzy artyści wiodą prym. Większość obsady, reżyser i scenarzysta, odpowiedzialny za muzykę Kendrick Lamar – to film, który ogromnej przecież czarnoskórej społeczności na świecie może dać duży zastrzyk dowartościowania. Sukces finansowy nie powinien więc w ogóle dziwić. Krytycy również zakochali się w filmie o T’Challi, albowiem ponad 97% recenzji zagregowanych na Rotten Tomatoes jest pozytywna, a to oznacza, że… Jest to najlepiej oceniany film w całym Marvel Cinematic Universe.
Moim zdaniem wynika to jednak głównie z akcentów polityczno-społecznych, które film nieco omawia, a także jego popkulturalnego znaczenia. Bo jeśli wziąć pod uwagę samą jakość produkcji to hurraoptymizm wydaje się być nieco przesadzony. Jest to przede wszystkim film bardzo barwny. Większość jego akcji rozgrywa się w fikcyjnym państwie afrykańskim, Wakandzie, która pełnymi garściami czerpie z kultury, obrządków i bogactwa plemion Czarnego Lądu. Ale jest to kraj jednocześnie naszpikowany najnowocześniejszą technologią całego świata, dzięki bogatym zasobom wibranium, którym dysponuje. Podziwianie Wakandy jest jednym z najprzyjemniejszych elementów „Czarnej Pantery”. Ten kontrast pomiędzy tradycyjnymi zwyczajami ludów oraz niesamowitą technologią, której pozazdrościłby nawet Tony Stark, jest ciekawie zaprezentowany i ma duże znaczenie dla fabuły całego filmu.
Od wieków bowiem Wakanda jest odizolowana od reszty świata, który uważa, że jest to kraj biednych pasterzy. Mieszkańcy tego kraju ukrywają swoje zasoby wibranium i bogatą wiedzę, co jest właśnie przyczyną konfliktu – czy skoro świat (w zwłaszcza „czarni bracia”) cierpi to nie powinno się podzielić swoim bogactwem z uciśnionymi? Radykalne skrzydło tych poglądów reprezentuje Erik Killmonger, główny antagonista filmu, który wskutek osobistej krzywdy z przeszłości chce wykorzystać zasoby Wakandy do wielkiego powstania uciśnionych czarnoskórych przeciwko białym władcom. Sprawia to, że jest to jeden z ciekawszych szwarccharakterów całego MCU, jednak jego potencjał jest lekko niewykorzystany. Mający świetne tło antybohater w pewnym momencie zaczyna blaknąć i tracić sens.
Właśnie, scenariusz jest w tym filmie bardzo nierówny. Tempo skacze jak szalone, bez odpowiedniego wyważenia następujących po sobie scen, a kilka dziur logicznych potrafi zirytować. Tak samo jak irytująca bywa postać T’Chali, który jest bodaj najmniej ciekawym bohaterem całej produkcji. Na szczęście wokół niego jest masa barwnych postaci, które potrafią tę pustkę wypełnić. Gdyby film w większej mierze koncentrował się na samym królu Wakandy, byłoby dużo gorzej. A tutaj wszystko uzupełniają Shuri, agent Ross (którego wreszcie mamy ciut więcej), Nakia, Okoye, Zuri, M’Baku, W’Kabi, Ulysses Klaue – to naprawdę bogaty i ciekawy zestaw bohaterów reprezentujących różne wartości i grupy społeczne Wakandy, często potrafiące postawić się królowi.
Świetne wrażenie robią też sceny akcji, choć nie wszystkie – pościg po ulicach Pusanu jest tak efektowny jak się spodziewałem, a może nawet bardziej – technologia zdalnego sterowania pojazdami wykorzystana tutaj po raz pierwszy skradła moje serce. Również ostatnia bitwa ma kilka ciekawych i zaskakujących elementów, choć sprowadza się głównie do motywów dobrze już znanych w kinie komiksowym. Całościowo jednak dostarczają te sceny naprawdę dobrych wrażeń.
Nieco gorzej wypadają efekty specjalne. I choć scenografie, charakteryzacje czy projekty przestrzeni są naprawdę piękne, tak lokacje generowane komputerowo rozczarowują stosunkowo niską jakością rażącą w oczy. Niestety rzuca się to w oczy zwłaszcza na długich planach Wakandy. Jeszcze nowinki technologiczne w laboratoriach wyglądają całkiem nieźle (system zdalnego sterowania pokochałem), ale pozostałe efekty specjalne powinny stać na nieco wyższym poziomie. Poza tym kamerę poprowadzono bardzo ciekawie, zwłaszcza w scenach akcji. Za zdjęcia odpowiada tutaj pierwsza kobieta w historii nominowana do Oscara (za „Mudbound”) w tej właśnie kategorii czyli Rachel Morrison.
Lepiej niż się spodziewałem wybrzmiewa w filmie muzyka. Zarówno kompozycje Ludwiga Goranssona inspirowane szamańskimi motywami rodem z Afryki, jak i ścieżka dźwiękowa przygotowana przez Kendricka Lamara i innych artystów, świetnie uzupełniają całą narrację. Ani razu nie wybijają się na pierwszy plan, nie próbują dominować nad fabułą, ale nadają jej głębi i dodatkowej wartości. Dawno już w kinie nie tupałem sobie nóżką z przyjemności, a muzyczny motyw przewodni jest na tyle charakterystyczny, że ma prawo wpaść w pamięć jak motyw Wonder Woman z filmów DC.
Całkiem nieźle „Czarna Pantera” wypada też w kwestii występów aktorskich. I choć Chadwick Boseman w roli głównej może lekko rozczarowywać swoją nudną i jednowymiarową postawą, tak towarzyszące mu postaci są bardzo dobrze zagrane. Najbardziej do gustu przypadli mi Lupita N’Yogo, Letitia Wright, Daniel Kaluuya (choć ciężko było mi przy nim zapomnieć o jego roli w „Get Out!”) oraz magnetyczny Andy Serkis. Przyzwoicie zagrał także Michael B. Jordan, aczkolwiek w połowie filmu jego postać zaczyna nieco tracić ciekawy charakter, który jej towarzyszył wcześniej.
„Black Panther” choć jest filmem na wielu płaszczyznach bardzo dobrym, tak kilka jego bolączek sprawia, że ciężko mi dołączyć do grona hurraoptymistów, którzy sprawili, że to najlepiej oceniany film MCU w historii. Ryan Coogler potrafił przedstawić bardzo ciekawy i targany konfliktami społecznymi świat w bardzo barwny sposób, ale jednocześnie sprawił, że główny bohater jest bardzo nudny i jednowymiarowy, a obdarzony sporym potencjałem na początku antagonista staje się także coraz słabszy im bliżej finału filmu. Dodajmy do tego kiepskie efekty specjalne, ale ciekawe sceny akcji i mamy po prostu kolejny, dobry, ale na pewno nie mój ulubiony film Marvela. Tymi pozostaną chyba nadal „Winter Soldier” i „Civil War„. Niemniej jednak to naprawdę fajna produkcja dająca dużo dobrej zabawy i możliwość potupania nóżką w kinie.