Dobrą pogodę, jak w zasadzie wszystko, należy dawkować z umiarem, dlatego w ostatnią sobotę po kilku godzinach na świeżym powietrzu poczułem potrzebę schowania się w cieniu i klimatyzacji. Kino było dobrym rozwiązaniem.
Zwłaszcza, że w kinach pojawiły się dwa filmy warte mojej uwagi – „Song to Song” Terrence’a Mallicka oraz „The Circle”. Ze względów repertuarowych padło na to drugie, co nieszczególnie mnie ucieszyło, ale na pierwszy film jeszcze znajdzie się czas. Poza tym perspektywa obejrzenia filmu opowiadającego o świecie technologii, czyli o fikcyjnej firmie Circle, wydawała się mimo wszystko całkiem ciekawa.
Bo temat prywatności w sieci jest tematem bardzo poważnym i ludzie potrzebują edukacji na ten temat, by nie odrzeć się całkowicie w człowieczeństwa. Tytułowy Circle to firma mająca nam nieco przypominać Facebooka lub Google, choć patrząc też na siedzibę firmy nie sposób nie wspomnieć o Apple, które jest na ukończeniu budowy niemal identycznego kampusu dla swoich pracowników. Cała placówka jest wypełniona komputerami, ekranami, kolorami, ładnymi wnętrzami, zewnętrzami, masą atrakcji (psia joga, kino, koncerty, imprezy niemal codziennie), lecz przede wszystkim – arcyszczęśliwymi ludźmi.
Wygląda to dość utopijnie i przez to także niezbyt wiarygodnie, no ale na potrzeby fikcyjnej historii ma to kontrastować z przekonaniem o tym, że potrzebujemy prywatności na świecie. I tutaj pojawia się najważniejszy mój zarzut w stosunku do tej produkcji. Otóż tak mocne zestawienie kontrastujących ze sobą wartości jest wręcz sztuczne, niewiarygodne i przez to ciężko brać ten film na poważnie i wyciągać z niego jakieś daleko idące wnioski. A nie tego tutaj oczekiwałem.
Ale do tego jeszcze wrócimy, skupmy się teraz na historii. Na staż do Circle trafia grana przez Emmę Watson Mae Holland, która początkowo dość nieufnie, lecz z niesamowitym entuzjazmem obserwuje swoich znajomych w pracy. Wszystko wydaje jej się tak fajne, że jednocześnie przymyka oko na dziwne procedury oraz coraz śmielsze innowacje kadry kierowniczej. Jedną z nich jest miniaturowa kamera, która transmituje na żywo wszystko wokół, a którą Circle chce postawić w każdym miejscu na świecie. Niby w jakimś szczytnym celu, ale oznacza to pełną inwigilację i manipulację. Mae wskutek pewnego wydarzenia decyduje się jedną z tych kamer wziąć na własność i transmitować na żywo całe swoje życie, aż do przesady.
Dalej w historię brnąć nie będę, ale to wystarczy, by zastanowić się o co w tym filmie chodzi. Bo dość szybko zrozumiałem, że raczej nie o edukację. Inwigilacja, którą próbują wprowadzić szefowie Circle (tutaj Tom Hanks jako nieudolne połączenie Steve’a Jobsa z Markiem Zuckerbergiem) jest tak naprawdę niewiele większą niż ta, która funkcjonuje obecnie. Poza tym, film cierpi na jeszcze jedną istotną wadę – brakuje mu odpowiedniego tempa. Niektóre sceny, które nie mają zbyt wielkiego wpływu na rozwój wydarzeń są rozciągnięte zbyt mocno, zaś te istotniejsze zbyt krótkie, przez co momentami ciężko połapać się które akcenty są najistotniejsze dla całej historii.
Film nie zachwyca aktorsko, choć też nie mogę powiedzieć, że jest to jakiś poziom dramatyczny. Tom Hanks jaki jest każdy widzi i tutaj nie mamy nic ponad to. Emma Watson miewa lepsze momenty, lecz czasem w jej wzroku maluje się niedowierzanie w to wszystko, co dzieje się w filmie, przez co i wiarygodność całości mocno podupada. Rozczarowaniem jest występ Johna Boyegi, ale to też zasługa kiepsko napisanej postaci, która głównie patrzy przed siebie lub w telefon, a jeśli już naprawdę chce coś zmienić to nabiera zbyt dramatyczne pozy.
Film nie wygląda źle, ale nie jest pozbawiony prostych błędów. Już pal licho wizualizację kampusu Circle, który bardziej przypomina komputerowe wizualizacje Apple Campus 2 niż prawdziwą lokalizację. Wyszedł tu chyba nie najwyższy budżet na produkcję (18 milionów dolarów). Mnie najmocniej w oczy zabolały momenty, kiedy bohaterka Watson jest vlogerką, a całość transmituje za pomocą kamerki przyczepionej do koszulki. Mamy pełno kadrów stylizowanych na obserwowanie wydarzeń właśnie z tej kamery, w tym kilka kadrów jak Mae mówi do lustra (dzięki czemu widzimy jej oblicze), jednak dość ekspresyjna i poruszająca się całym ciałem Emma, a więc i przypięta do jej ciała kamera, transmituje obraz, który jest nienagannie stabilny. Takie rzeczy wyłapie chyba każda osoba, która miała do czynienia z robieniem wideo, choćby w telefonie.
Żeby nie pozostać krytycznym, chciałbym pochwalić twórców za fajne zrealizowanie interfejsów komputerowych w obrębie kadrów. Nie jest to nic, czego byśmy już w filmach lub serialach nie widzieli, jednak fajnie pokazuje to jak przytłoczeni różnymi zbędnymi komunikatami jesteśmy. Muzyki w filmie już niemal nie pamiętam, co dowodzi, że raczej do dobrych ścieżka skomponowana przez Danny’ego Elfmana raczej nie należy. Mamy też jedną scenę, żywo przypominającą głupiutkie produkcje dla nastolatków, czyli fragment koncertu Becka jako element fabuły. Ok, czepiam się, Beck jest nawet spoko.
„The Circle. Krąg” (nie wiem po co znowu polski podtytuł) nie jest filmem dobrym, choć miał ku temu szanse. Niestety, twórcy nie popisali się przy rozkładaniu akcentów w scenariuszu – całość nie trzyma odpowiedniego tempa, a poszczególne akcenty są rozłożone w kiepski sposób i nie wiemy czy mamy do czynienia z filmem, który zadaje nam ważne pytania o prywatność w dzisiejszym, cyfrowym świecie, czy też może z prostym filmem rozrywkowym na kanwie obecnych na świecie dyskusji. Wychodzi z tego takie nic nadzwyczajnego. Cieszę się jednak, że filmy takie powstają, bo kwestia prywatności to coś, z czym musimy się zmierzyć i zacząć o tym rozmawiać. Nieźle zrobił to pół roku temu Oliver Stone w „Snowdenie”, lecz „The Circle” daleko do kalibru tamtej produkcji.