Od jakiegoś czasu nie było na blogu tekstów o serialach, które oglądałem. Najwyższy czas to nadrobić.
Doszedłem do wniosku, że pisanie o serialach jest czymś zupełnie innym niż recenzowanie filmów. I choć mam całkiem dobrą metodę na to, by wyciagać z seriali jak najwięcej i móc się nimi cieszyć jak najlepiej, tak format telewizyjny jest zupełnie innym sposobem na opowiadanie opowieści niż pełnometrażowy film. A to wymaga także całkowicie innej formy analizowania tego typu dzieł niż „podobało mi się / nie podobało mi się” czy też „fajne / niefajne”. Zdarzało mi się już o serialach pisać, ale kiedy chciałem podjąć się kolejnych to jakoś nie potrafiłem tego zrobić w zadowalający mnie sposób. I odpuszczałem.
W ten sposób pozbawiłem siebie, a także was, kilku publikacji o serialach, które w ciągu ostatnich miesięcy udało mi się obejrzeć. A było ich kilka, z czego część to kontynuacje znanych i lubianych serii, zaś pozostałe to dość świeże propozycje. Co jednak ciekawe, pięć spośród siedmiu pozycji, o których chcę wam dziś powiedzieć są dostępne na Netflixie, zaś cztery to produkcje oryginalne Netflixa. Oferta serwisu streamingowego jest naprawdę coraz bogatsza, a przecież będzie tylko lepiej – Netflix inwestuje masę pieniędzy we własne treści i to naprawdę czuć. Niemal każdego miesiąca dostajemy ciekawe nowości serialowe, dokumentalne i pełnometrażowe.
Ale wróćmy do moich seriali. Dzisiaj piszę o siedmiu obejrzanych na przestrzeni lipca – października, które zasługują na wzmiankę.
„Better Call Saul” sezon 3
Teza artykułu, którego nie napisałem miała brzmieć – „Better Call Saul” to jeden z najlepszych seriali obecnych czasów. I wciąż uważam, że to prawda. Vince Gilligan po wielkim sukcesie „Breaking Bad” stworzył serial zupełnie inny, ale równie magnetyczny. Jest to także w dużej mierze zasługa doskonałego Boba Odenkirka w tytułowej roli. Przygody krnąbrnego prawnika opowiedziane są w bardzo powolny, kameralny wręcz sposób, jednak z naciskiem na tak niesamowite detale, że można się zachwycać niemal każdą sceną i każdym kadrem. Wiele osób uzna „BCS” za serial po prostu nudny, lecz ja w tym nudnym sposobie narracji dostrzegam prawdziwe piękno. Dodajmy do tego świetne zdjęcia (charakterystyczne oglądanie scen z perspektywy różnych przedmiotów), kapitalną muzykę i klimat Albuquerque przełomu wieków i naprawdę ciężko mi się od niego oderwać.
Zwlaszcza, że trzeci sezon zaczyna gęstnieć, nie przyspieszać, pojawiają się kolejne postaci doskonale znane fanom „Breaking Bad”, a kaliber moralnych rozterek bohaterów rośnie z każdym kolejnym epizodem. Bardzo bym chciał, żeby ludzie docenili dzieło Goulda i Gilligana, ale obawiam się, że nigdy do tego nie dojdzie. To serial naprawdę wyjątkowy.
„American Gods”
Ten serial na podstawie powieści Neila Gaimana był dobrym powodem do przetestowania platformy Amazon Prime Video, która kilka miesięcy wcześniej dotarła do Polski. To nie jedyna ciekawa produkcja dostępna na Amazonie, lecz jedyna, której jak na razie dałem szansę. W kolejce pozostają choćby „The Man In The High Castle”, „Halt and Catch Fire”, no i na pewno wrócę obejrzeć trzeci sezon „Mr Robot”.
Ale wróćmy do „American Gods”. Wizualnie serial ten był olśniewający, choć momentami jego blask polegał jedynie na tanim efekciarstwie i slow motion, to robiło to i tak niezłe wrażenie. Świetnie oświetlone i przygotowane scenografie i przyzwoita gra aktorska (Ian McShane czy Emily Browning <3), ciekawe występy gościnne (Gillian Anderson czy Peter Stormare) mogły się podobać, sęk w tym, że sama treść serii była tak pokręcona i momentami niezrozumiała, że ciężko było mi się do losów bohaterów jakoś mocniej przywiązać. Każdy odcinek był naprawdę oryginalny, wzbogacony o ciekawie zaprezentowane historie różnych bóstw, jednak wciąż było mi ciężko w tym wszystkim się połapać.
„The Defenders”
Wszyscy (może nie wszyscy, ale fani Marvela) mieliśmy wielkie oczekiwania wobec tej kumulacji pięciu poprzednich serii wyprodukowanych w uniwersum netflisowym Marvela, prawda? Wszyscy widzieliśmy, że „Iron Fist” mocno zaniżył notowania tej serii, co nie? Defenders mieli przywrócić dobry poziom tego mini uniwersum, lecz cała ta kumulacja plusów i minusów całej czwórki bohaterów i ich seriali sprawiła, że jej minusy mocno zakryły plusy. Nie zagrało to tak jak w „Avengers”, gdzie relacje pomiędzy superbohaterami były napisane i zagrane wiarygodnie, kapitalnie i czuć to było od samego początku. Tutaj nawet jak już zaczynało być fajnie, nasi nowojorscy superbohaterowie zaczynali się poznawać to i tak odezwać się musiał Danny Rand i wszystko zepsuć.
Zabrakło do tego większej liczby widowiskowych scen akcji, czyli tego, co w kinie lub telewizji w gatunku superboahterskim jest dość istotne. Defenders dali nam jedną lepszą scenę tego typu i kilka mocno średnich lub słabych. Denerwujący był także początek sezonu, gdzie sceny z poszczególny bohaterami były zrealizowane w inny sposób, nawiązując do ich solowych serii. Jessica Jones – mroczniej, Luke Cage – żółty filtr i zupełnie muzyka, wiadomo. Wszystko to sprawia, że czułem się jakbym oglądał cztery seriale pocięte i zmontowane na siłę w jeden niż samodzielną produkcję z własnym charakterem. W kolejnych odcinkach to się zmieniło, ale pewien brak spójności i logiki towarzyszył mi do finału.
Zostało kilka dni do kolejnej odsłony Marvela w wydaniu Netflixa, czyli serialu „Punisher”, a ja mam znowu ogromne oczekiwania – postać Punishera była jednym z najmocniejszych punktów wszystkich dotychczasowych sześciu serii. Oby znowu nie przyszło rozczarowanie…
Zresztą, akurat o problemach „Defenders” napisałem osobny tekst…
„Gra o Tron” sezon 7
Ależ ciężko było uniknąć wszystkich spoilerów na przestrzeni półtora miesiąca zanim zacząłem oglądać ten sezon. Nie udało się pominąć wszystkich (wielkie dzięki Internecie!), lecz cieszę się, że tego spróbowałem i obejrzałem całość w trzy dni. Wreszcie mieliśmy sezon na wysokim poziomie – wszystkie poprzednie potrafiły się dłużyć i bazowały na utartych schematach, więc były dość przewidywalne. Tutaj działo się znacznie więcej, szybciej i mocniej, ale… To z kolei sprawiło, że wiele wątków sprawiało wrażenie mocno skróconych i nie najlepiej umotywowanych. Na skali „za wolno, ale dobrze – za szybko i kiepsko” nie znaleziono złotego środka, a zmieniono jedną skrajność w drugą.
Niemniej jednak, działo się naprawdę dużo i dobrze, 6 lat czekania na spotkania wielu postaci się opłaciło, choć nieco szkoda, że ofiarami tego padło (czasem dosłownie) wiele drugoplanowych postaci, które uwielbiałem, a które na ekranie pojawiały się zauważalnie rzadziej – Littlefinger, Bronn, Ser Jorah Mormont czy Lord Varys. A teraz trzeba czekać (jeszcze nie wiadomo ile, ale dłużej niż rok) na kolejną serię…
„Narcos” – sezon 3
Po śmierci Pablo Escobara w finale drugiego sezonu miałem wątpliwości czy trzecia seria będzie równie dobra. Bo choć „czwórka z Cali” jest równie ciekawa, tak nie są to postaci równie nieprzewidywalne i zagmatwane jak lider kartelu z Medellin. Obawiałem się też braku Boyda Hollbrooka, bo jego postać bardzo lubiłem. I te dwie absencje nie wpłynęły źle na trzecią serię „Narcos”. Przesunięcie środka ciężkości na agenta Penę (kapitalny Pedro Pascal) zrobił serialowi bardzo dobrze, a czwórka z Cali, choć nie potrafiła nawet razem uwodzić magnetyzmem jak Wagner Moura w roli Escobara, tak dało to odpowiednie zróżnicowanie i po prostu duży powiew świeżości. Dlatego spodziewana czwarta odsłona serialu, która kolumbijską scenerię zamieni na Meksyk wydaje się być świetnym ruchem – to będzie kolejny zastrzyk nowych pomysłów i rozwiązań. A informacja o brutalnej śmierci osoby szukającej lokalizacji do zdjęć kolejnego sezonu sprawia, że będzie naprawdę gorąco.
„Ozark”
Przez wielu określany mianem nowego „Breaking Bad” serial wyprodukowany przez Netflixa sprawiał dobre wrażenie od pierwszych zwiastunów, dlatego wiedziałem, że muszę dać mu szansę. Dałem, a już pilot sprawił, że wsiąkłem na dobre. Zwłaszcza kiedy w finalnej scenie rozbrzmiewa utwór z ostatniej płyty Radiohead. Wiecie, że mam słabość do dobrej muzyki w serialach. Porównania do serialu Gilligana może są nieco na wyrost, ale sama historia, sposób jej przedstawienia oraz świetne kreacje aktorskie tworzą z Narcos uwodzącą pozycję. Zwłaszcza Jason Bateman, który sprawia wrażenie nieco flegmatycznego ojca rodziny, który pierze pieniądze meksykańskiemu kartelowi wypada kapitalnie. Zatargi z rednekami, lokalsami, ciekawe scenerie gór Ozark i systemu jezior między nimi – każdy właściwie odcinek jest przepyszny.
„Bojack Horseman” sezon 4
O tym, że ten serial jest super pisałem już rok temu, więc nie będę wracał do tego dzisiaj. Dojrzałem jednak do opinii, że to jedna z najlepszych rzeczy jakie trafiły się serialom od wielu lat. Ludzie dzielą się na takich, którzy Bojacka kochają (jak ja) lub mają gdzieś. Można w nim znaleźć niemal każdą traumę, która zdarzyć się może człowiekowi (dlatego tak bardzo wbija szpile w moje pokaleczone serce oraz umysł). Ok, ale ja miałem nie o tym.
Czwarty sezon jest równie smaczny, co poprzednie, choć nasz bohater wreszcie zdaje się próbować stanąć na cztery kopyta. Nie zawsze mu to wychodzi i często próbując to zrobić krzywdzi kolejne osoby, ale próbuje bardziej niż kiedykolwiek. Dużo w tym sezonie jest mierzenia się ze swoją przeszłością oraz predestynacji – sporo odcinków poświęcono dziejom rodziny Horseman. Nie szokuje tak często jak poprzednie serie, ale jak poprzednie potrafi doprowadzić do gorzkich łez, opadu szczęki i niczym nieskrępowanych ataków histerycznego śmiechu.
∆∆∆∆∆
Ufff, wreszcie udało mi się nadrobić te wszystkie seriale i o nich napisać, bo gdzieś to zrobić musiałem. W oczekiwaniu na kolejne serie powyższych mam inne pozycje do odhaczenia. W najbliższych tygodniach, miesiącach oglądać będę:
- „Stranger Things” – już nawet zacząłem pierwszy sezon i choć momentami jest męczący (granie na nostalgii jest zbyt widoczne i mnie bardziej przeszkadza niż się podoba)
- „Punisher” – bo to najlepsza postać ze wszystkich dotychczasowych sześciu serii seriali Marvela by Netflix i ostatnia nadzieja powrotu na dobrą drogę
- „Mr Robot” sezon 3 – bo trojany, roboty i naprawdę dobre rzeczy, hehe
- „The Crown” – hajp minął, więc mogę na spokojnie nadrobić
- „Black Mirror” – bo jeszcze nie wszystko zobaczyłem (!!!)
- „Mindhunter” – wszyscy chwalą, no i David Fincher
- „Rodzina Soprano” – od niedawna mam wreszcie dostęp do HBO GO, więc wreszcie mogę nadrobić serial, o którym marzyłem od dekady
- „American Vandal” – kolega mówił, że super, potem potwierdziła to koleżanka, potem inni…
- „Newsroom” – kiedyś widziałem pilot, ale nie było gdzie obejrzeć całości, więc korzystając z HBO Go nadrobię wreszcie dzieło jednego z moich ulubionych scenarzystów, Aarona Sorkina
Ok, a wy na co zacieracie łapki?