Guy Ritchie to spoko chłopak, fajne filmy robi. I zawsze mniej więcej wiemy czego oczekiwać po jego kolejnych produkcjach. Jednak „Jeden gniewny człowiek” (jeny, jaki okropny tytuł) nieco przełamuje nasze postrzeganie tego reżysera.
No bo wiesz, Ritchie to autor takiego wspaniałego filmu jak „Przekręt”, jednego z lepszych filmów gangsterskich (hmm…?) w historii kina. Znamy go też z dwóch filmów o Sherlocku Holmes’ie czy też całkiem udanym „Kryptonim U.N.C.L.E.”. Zdarzały mu się słabsze filmy („Rock’n’rolla”) oraz dziwne odchyły od normy (aktorski „Alladyn”), ale jego styl jest właściwie całkiem rozpoznawalny – błyskotliwe kino akcji z dużą szczyptą unikalnego humoru. Tak też było w jego ostatnim dziele, jednym z ostatnich filmów, które obejrzałem przed początkiem pandemii – „Dżentelmeni”. Idziesz na film Ritchiego – wiesz czego się spodziewać. A jeśli do obsady jego filmu po raz kolejny wkracza Jason Statham to jedynie utwierdzasz się w przekonaniu.
Cóż, „Wrath of Man” to jednak zupełnie inny film.
Aż byłem w szoku w trakcie seansu. Czekałem na jakieś dowcipne elementy, zabawne dialogi i czekałem dość długo. Wręcz do napisów końcowych. I się nie doczekałem. Bo tym filmem Ritchie odszedł od swojego charakterystycznego sznytu komediowego i skupił się wyłącznie na historii. I kurczę, nawet nie do końca jest to film akcji, a bardziej thriller czy dramat, bo widowiskowych scen pościgów czy strzelanin tutaj tyle, co kot napłakał. Ten film swoim tonem czy charakterem staje na półce obok takich produkcji jak „Gorączka” Michaela Manna, „Miasto Złodziei” Bena Afflecka czy momentami nawet (nie wierzę, że to naprawdę napiszę) „Mrocznego Rycerza” Chrisa Nolana.
Tak, „Jeden gniewny człowiek” umiejętnie łączy elementy filmu typu „heist movie” z klasycznym kinem zemsty. Dodajmy do tego naprawdę posępny ton opowieści, nielinearnie poprowadzoną historię opowiedzianą z kilku perspektyw i otrzymujemy naprawdę świetny i trzymający w napięciu film. No, tego po tym reżyserze się nie spodziewałem. Zwłaszcza, że mimo odkrywania nowych dla siebie gatunków Ritchie nie popełnił rażących błędów i zdołał całość spiąć naprawdę umiejętnie, dzięki czemu całość wypada wiarygodnie i rzetelnie.
Głównym bohaterem jest H (no pewnie, że Jason Statham, jest na plakacie, nie mogło być inaczej), gość, który zatrudnia się w agencji konwojowej jako ochroniarz. Od samego początku czuć, że coś z nim jest nie tak. Wraz z innymi postaciami próbujemy go rozgryźć i zrozumieć, czujemy, że za tą opanowaną maską coś się kryje. No, na przykład ten tytułowy, jeden gniewny człowiek, co nie? Ale film nie rzuca nam rozwiązań od razu, czeka, by kolejne części jego historii odkryć i zrozumieć jego motywacje w pełni. Narracja nie jest prowadzona w pełni chronologicznie, dość często skaczemy po osi czasu, a kolejne retrospekcje stopniowo, delikatnie odsłaniają nam kolejne części dość mrocznej historii. Gdy zaś poznamy już dość dobrze część wydarzeń z życia H, Ritchie rzuca nam większy cień na historie dwóch innych ekip, które dopełniają całości i sprawiają, że cała historia odpowiednio się klei i wszystko ma sens. A dzięki tej nielinearnej opowieści całość pochłania się znacznie ciekawiej i w trakcie seansu wyczekuje się odsłonięcia kolejnych elementów układanki.
Świetnie całość dopełnia bardzo mroczny i niepokojący ton opowieści. Sam fakt, że nie do końca rozumiemy całej historii już powoduje zakłopotanie, a uzupełnia to posępna muzyka, przygrywająca niemal nieustannie, dość dynamiczny montaż, niemal każda scena ma tu sens i trzyma wysokie tempo. Stąd też moje porównanie tej stylistyki do Nolana, którego filmy są tak poskładane, by nie zanudzać ani przez moment i nieustannie podtrzymywać tempo opowieści. Nie mamy pewności kto kogo zdradzi, kiedy i czy na pewno jest po tej stronie, po której rzekomo stoi. To zaś żywo przypominało klimat towarzyszący „Gorączce”. Oczywiście nie jest to kalka takich filmów i ich stylistyk, ale sprawne połączenie całości przez brytyjskiego reżysera.
Dawno nie widziałem filmu, w którym Jason Statham miałby coś więcej do robienia niż sekwencje akcji, popisy kaskaderskie czy pościgi. Pierwszy raz od dawna miał tutaj nieco więcej do zagrania i… Cholera, nie do końca to kupuję. To znaczy, wypada w tym dość nieźle, ale też przy wydarzeniach, jakie się rozgrywają jego bohater miał prawo do znacznie większej gamy emocji niż tylko śmiertelna powaga i mrożące krew w żyłach spojrzenie psychopaty. Rozumiem, że taka to już postać, ale czegoś mi tu zabrakło. Równie jednowymiarowo wypada także drugi plan i to znowu wpisuje się w całość obrazu, ale dość szybko można rozczytać całą postać, bo brakuje im tej głębi, duszy. Do tego, cała niemal obsada składa się z mężczyzn, co przy samej historii jest jeszcze całkiem zrozumiałe, ale jeśli już pojawia się jakaś kobieca postać to niestety sprowadza się ją do sztampowej roli. Nie chcę spoilerować, ale to niestety dość oczywiste.
Jako, że sekwencji akcji jest tu stosunkowo niewiele to Ritchie wykorzystał jedną z charakterystycznych dla jego filmów cech, dynamiczny i kreatywny montaż, do ciekawego sposobu przedstawiania kolejnych sekwencji. W ten sposób parę razy bawi się z widzem, zbijając go z tropu, maskując niektóre elementy sceny, by odsłonić je w odpowiednim momencie. Dodajmy do tego całkiem niezłe zdjęcia (choć momentami zbędnie wykorzystano słów motion) i mamy też film, który ładnie wygląda. A brzmi także całkiem nieźle za sprawą muzyki Christophera Bensteada. Towarzyszy ona niemal nieustannie choć spokojnie, w tle, budując napięcie i akcentując niektóre elementy filmu. Nie jest to może ten sam poziom kunsztu, co muzyka Johanna Johannsonna w „Sicario”, ale efekt dość podobny.
Jestem szczerze mocno zaskoczony tym, co zaoferował nam w swoim nowym dziele Guy Ritchie. Może to jeszcze efekt świeżości po powrocie z kin i jarają mnie rzeczy, których po prostu dawno nie doświadczałem. Ale ten film to naprawdę bardzo dobre dzieło, które oferuje niepokój, spokojne odsłanianie kolejnych kart i mocne spięcia pomiędzy bohaterami. Nieco lepiej aktorsko wypaść mógł w swojej Statham, nadać jej nieco więcej dramatyzmu, ale i tak wypada przyzwoicie. Ciekaw jestem czy tym filmem brytyjski reżyser chce wkroczyć na nową dla siebie ścieżkę i tworzyć właśnie tego typu dzieła, ale ja naprawdę nie miałbym nic przeciwko.