Obok drugiej odsłony „Sicario” oraz „Ant-Man and Wasp” kolejna niemożliwa misja była najmocniej wyczekiwanym przeze mnie filmem tego lata. Mam do tej serii ogromną słabość od kiedy utwór Limp Bizkit promował „M:I2”. Bez zastanowienia pobiegłem więc na pokaz przedpremierowy najnowszego „Mission: Impossible Fallout”.
Ale za co tak naprawdę uwielbiam tę serię? Przecież nie jest to kino zbyt lotne fabularnie czy realizacyjnie. Jednak tematy szpiegowsko-akcyjne zawsze mnie kręciły w kinie. Jest jednak jedna kwestia, która sprawia, że seria ta ma u mnie wysokie notowania – kaskaderka. Tom Cruise lubi się wyszaleć na planie w każdej z kolejnych części. Czy to wspinaczka po najwyższym na świecie wieżowcu, czy to wznoszenie się na boku samolotu na wysokość kilkuset metrów – Ethan Hunt naprawdę lubi ryzyko. A ja jestem w stanie to bardzo mocno docenić. I choć nie wszystkie sekwencje są realizowane bez użycia efektów specjalnych, tak sięga się po nie w ostateczności. A przecież w trakcie zdjęć do „Fallout” Cruise złamał nogę.
Jak więc prezentuje się najnowsza odsłona serii? Fabularnie bardzo mizernie. Cała intryga jest nieco zbyt grubymi nićmi szyta, logiki w tym jest zdecydowanie mniej niż poprzednio (choć nigdy nie było jej za wiele), a zwroty akcji i kolejne zdrady bohaterów zbyt przewidywalne. A tym razem ekipa Hunta musi naprawić swój błąd, w efekcie którego broń atomowa wpada w nieodpowiednie ręce. Jak zawsze, skaczemy po różnych lokalizacjach: od Berlina, przez Paryż i Londyn aż po Azję.
Po drodze pojawiają się znane z poprzednich części twarze, nowe nie mają zbyt wiele do powiedzenia, a każdy zdradza każdego i momentami ciężko się w tym połapać. Generalnie, scenarzyści nieco przekombinowali tym razem, skupiając się na zbyt wielkich intrygach, a gubiąc gdzieś po drodze ten luz, który zawsze był gdzieś w poprzednich odsłonach zaszyty. I rzadkie, choć zbyt proste gagi nie są tego w stanie odmienić. Zwłaszcza, że sama intryga i motywacja postaci, zarówno tych dobrych, jak i złych, nie jest zbyt sensowna i pozostawia wiele do życzenia. Źli chcą wysadzić bomby i zabić dużo ludzkości, a dobrzy chcą odpracować swoje błędy i uratować świat. Pojawia się co prawda wątek poboczny Ethana, jego przeszłości i pragnień, ale jest potraktowany zbyt po macoszemu, by zawracać sobie nim głowę.
Ciężko w tego typu filmie o wielkie popisy aktorskie: Cruise ciągle biega z nienaganną fryzurą (serio, a biega sporo i szybko), Pegg sprawdza się jako comic relief, ale jego postać zaczyna już nudzić, Rhames najlepsze swoje lata ma za sobą, Rebecca Ferguson wypada całkiem nieźle, a Aleca Baldwina czy Angeli Bassett jest po prostu za mało. Nowością jest Henry Cavill wraz ze swoim słynnym wąsem, pamiętacie sprawę, prawda? Nie? To przypomnę.
Cavill był w trakcie zdjęć do „Fallout”, kiedy został wezwany w trybie pilnym do dogrywek na planie „Ligi Sprawiedliwości”. Nie mógł pozbyć się w związku z udziałem w „Mission: Impossible” wąsa, więc w filmie DC ten został usunięty cyfrowo. Co było widać. I był kolejnym przykładem na niezbyt udany film. Wróćmy jednak do szpiegów. Cavill wypada całkiem nieźle, aczkolwiek tak ładna zmanierowana twarz nie ma do zaoferowania nic nowego. Gaśnie także nieco aktorski blask Seana Harrisa, który w poprzedniej odsłonie był naprawdę niezły.
Film, co nie dziwne, dostarcza najwięcej w trakcie scen akcji. Pościgi, strzelaniny, walki na pięści – to wszystko prezentuje się naprawdę nieźle, ale brakowało mi czegoś świeżego. Wiecie, pościgi ciasnymi uliczkami Paryża widzieliśmy już wielokrotnie (najlepszy to wciąż „Krucjata Bourne’a”, pojedynki z azjatyckimi mistrzami sztuk walki w łazience także i poza dobrą koordynacją walk tak naprawdę nie ma tutaj nic nowatorskiego. No, może poza sceną pościgu, gdzie twórcy mieli na przykład tylko na godzinę dostępne rondo wokół Łuku Triumfalnego, a udało się fajnie tę scenę zrealizować.
Wrażenie, co również oczywiste, robią kaskaderskie popisy. Nie tylko skakanie między budynkami, bijatyki czy jazda na motorze (oraz wypadek) robił osobiście Cruise, ale i scenę skoku spadochronowego z dużej wysokości Tom wykonał osobiście:
Generalnie, szanuję, jak zawsze.
I choć film pewnie niedociągnięcia w zdjęciach tuszuje dynamicznym montażem, tak ma kilka dłuższych sekwencji bez cięcia i w tym aspekcie robi niezłe wrażenie. Muzycznie film nieco leży. Nie chodzi jedynie o dość rzadkie wykorzystanie głównego, znanego chyba wszystkim motywu, ale także o dość oklepaną i niezbyt oryginalną ścieżkę dźwiękową, która momentami zbyt na siłę chce sugerować tonację danej sceny.
Reasumując, „Mission: Impossible Fallout” na pewno nie jest najlepszą odsłoną serii. Ba, jestem nią nieco rozczarowany. Zatraciła w sobie gdzieś tę magię, która zawsze Huntowi towarzyszyła. Scenariusz pozostawia wiele do życzenia, a przez to inne elementy nie potrafią zrobić odpowiednio większego wrażenia. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z całkiem solidnym akcyjniakiem, który może kilkoma scenami akcji dostarczyć widzowi sporo frajdy. Nie sądzę jednak, bym zapamiętał go tak długo jak „Ghost Protocol”.