Ja wiem, że mój blog totalnie nie jest o sporcie, ale muszę z siebie coś wyrzucić, a szkoda, by poniższy potok myśli prosto z serca zagubił się gdzieś w czeluściach Facebooka. Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten skok w bok.
Był kwiecień 2000 roku, byłem jedenastoletnim szczylem totalnie nie ogarniającym zasad gry w piłkę nożną. Młodszy brat poszedł spać, rodzice wyszli do kina, byłem ja i telewizor. Jeden program, kolejny, i dziesiątki innych, aż w końcu zatrzymałem się na jednym – akurat komentator (może był to Szpakowski, sam już nie wiem) wykrzykiwał, że bramkę na wagę dogrywki strzelił niejaki Dani Garcia. Przykuło to moją uwagę. Potem dogrywka, bramki Rivaldo oraz Kluiverta.
Przypadki kształtują nasze życie
W ten, w sumie przypadkowy sposób, zostałem kibicem FC Barcelony. Co by było, gdybym na kanał z meczem wskoczył kilka sekund wcześniej? Albo później? Te małe przypadki kształtują nasze życie. To był ćwierćfinałowy mecz Ligi Mistrzów przeciwko Chelsea Londyn, a w dogrywce Barca zapewniła sobie awans do półfinału, gdzie czekała na nich Valencia. Ten dwumecz oglądałem już z wypiekami na twarzy, słuchając komentatorów, którzy czasem coś wspomnieli o ideach klubu z Katalonii i jego historii (skoro mówili tak ciekawie to nie mógł być to Szpakowski). W drugim meczu pamiętam biegającego z numerem 26 chłopaka o nazwisku Xavi. Biegał pomiędzy Guardiolą, Luisem Enrique, Rivaldo, Kluivertem, Figo… I to o Hernandezie będzie ten tekst.
Minęło ponad piętnaście lat, setki (a może nawet ponad tysiąc) meczów, które oglądałem na żywo. Kiedy pojawił się Internet w domu, oglądałem wszystkie, a nawet mecze rezerw i juniorów. Nie wiem czemu tak naprawdę, ale miłość do Barcy rozpaliła się we mnie błyskawicznie. Tamtego lata, 2000 roku, odszedł Figo, we wrześniu chłopaki w klasie dzielili się rolami – kto kim będzie na WF-ie? Patryk – Kluivert, Wojtek – Rivaldo, mnie w udziale przypadł Marc Overmars. Niewiele później rodzice zabrali mnie na pierwszą pielgrzymkę na Camp Nou. Było lato 2002 roku, Barca grała w eliminacjach do Ligi Mistrzów z Legią Warszawa. Na meczu nie byłem, ale byłem w muzeum i sklepie. Xavi dostał już numer 16, a rok później 6. I dopiero kilka dni temu numer ten zmienił właściciela.
Xavi odszedł, osierocił nie tylko kolegów z drużyny, ale i całe barcelonismo. Zdobył wszystko, co mógł. Wielokrotnie. Drogę na szczyt zaczął jak ja. On na boisku, ja przed telewizorem. Najpierw pięć suchych lat bez tytułów. Potem wiadomo, Rijkaard, Ronaldinho, tytuł ligi hiszpańskiej, Liga Mistrzów w Paryżu. Pamiętam ten finał, dzień później, będąc już w liceum, poszedłem do szkoły odziany w kompletny strój klubu: spodenki, koszulkę oraz getry. Wyglądałem jak idiota. Ale byłem arcyszczęśliwy. Potem dwa gorsze lata, aż przyszedł Guardiola i zrobił to, co zrobił. Potem Tito Vilanova, jego tragiczna choroba i śmierć, Luis Enrique i znowu piłkarski szczyt.
Mój wyjątkowy kubek
Xavi nigdy nie był wielki gwiazdorem pierwszego planu. Ale towarzyszył mi zawsze. Był dla mnie ważniejszy niż Messi, który jest nie z tej ziemi. Creus przeżył na Camp Nou kilku prezydentów, wielu trenerów, setki zawodników. On był zawsze, od kiedy tylko pamiętam ten klub, od kiedy go kocham, czyli więcej niż połowę mojego życia. Była Barca i naturalnym było, że jest i Xavi. Inaczej po prostu być nie może.
Ale jest. Dwa dni temu obejrzałem pierwszy mecz w nowym sezonie. Pierwszy raz w życiu nie mogłem się w pełni z tym klubem utożsamić. Numer 6 nosił ktoś inny. Jak to możliwe? Jeszcze te koszulki, pasy ułożone w zupełnie inny niż zawsze sposób. Ja mam takiej Barcelonie kibicować? Byłem z nimi gdy przegrywali, byłem gdy doszli na szczyt i tworzyli historię. Teraz zabrakło jednego nazwiska i jakoś mi trudniej. Czuję się, jakby wyrwano część mego serca.
Możecie się nabijać z tego tekstu i mojego pierdololo, ale to wszystko prawda. To dlatego piłka nożna jest sportem numer jeden na świecie – generuje wręcz niesamowite emocje, przywiązanie, utożsamianie się z barwami, stadionem, ideami, lecz przede wszystkim zawodnikami.
Będąc na Camp Nou po raz pierwszy kupiłem sobie dwie pamiątki: koszulkę klubową oraz kubek. Ale nie byle jaki kubek, lecz z rysunkiem stadionu oraz nazwiskami zawodników na sezon 2002/2003. Z upływem lat obserwowałem jak kolejne nazwiska z kubka opuszczają klub. Rok temu Puyol i Valdes. Wrócił Luis Enrique, choć teraz w roli trenera. Byli jeszcze Xavi i Iniesta. Ale Xaviego już nie ma. Choć wiem, że wróci. Do domu zawsze się wraca.
Hernandez, dziękuję za te piętnaście lat. Wracaj szybko!