Jeśli robisz Internety i jedziesz na urlop poza granice Polski to zapewne jedyne, o czym myślisz to fakt, że wreszcie odpoczniesz od Facebooka, maila i innych stałych powiadomień. Ja wybrałem inną drogę.
Dopiero co wróciłem z pierwszego dłuższego urlopu od trzech lat, czyli w zasadzie od momentu, kiedy „robię Internety”. Wydawałoby się, że to idealny moment by od sieci odpocząć. Moim zdaniem to bzdura, bo świat wirtualny nie istnieje – Internet jest częścią naszego życia w mniejszym lub większym stopniu. Realnego życia, dodajmy. Dlatego, będąc w Barcelonie nie odciąłem się od Internetu. Jak mi to wyszło?
Bez powiadomień
Dzień po przylocie udałem się do lokalnego sklepu Vodafone (pierwszy lepszy, nie mogłem znaleźć Orange) i zakupiłem kartę prepaid z 1,2 GB Internetu. Na tydzień na pewno wystarczy, skoro miesięcznie zużywam zaledwie około trzech. Nie byłoby to zapewne możliwe, gdybym oprócz swojej Lumii nie miał w drugiej kieszeni także iPhone’a – dzięki temu byłem stale połączony z Internetem, zaś w drugim telefonie miałem polską kartę SIM, mogąc utrzymać kontakt telefoniczny i SMS-owy w najpilniejszych sprawach.
Poustawiałem sobie też tak powiadomienia, by przychodziło ich jak najmniej – z Messengera, Facebooka czy poczty, zostawiając w zasadzie jedynie Twittera i Instagrama. Dzięki temu nie odczuwałem potrzeby odpisywania na maile i wiadomości tuż po ich otrzymaniu, ale mogłem to zrobić gdy na przykład jechałem metrem – nawet tam miałem zasięg LTE. Takie podejście było świetne.
Mogłem również relacjonować na żywo swoją podróż na Instagramie, nie musząc się denerwować, że nie mogę się połączyć z darmowym Wi-Fi. Co równie ważne, mogłem korzystać z aplikacji Here Transit by sprawdzić najbardziej optymalne połączenia komunikacji miejskiej z następnym celami podróży. Bez tego musiałbym zapewne spędzić więcej czasu na ogarnięcie przesiadek w metrze, a każda sekunda tego wyjazdu była na cenę złota.
Nawigacja w (nie)obcym mieście
Mogłem też korzystać z nawigacji oraz map, chociaż mapy Nokii można ściągnąć na pamięć telefonu, wobec czego połączenie z Internetem nie jest potrzebne. Tak też uczyniłem, więc nie miałem większych problemów z poruszaniem się po mieście. Zresztą, do diaska, byłem tam szósty raz, znam je niemal na pamięć. No właśnie, niemal, zatem mapa się czasem przydała, choćby w drodze na Tibidabo.
Dzięki stałemu połączeniu z Internetem mogłem także sprawdzić czy dany lokal, sklep czy cokolwiek jest otwarte, mogłem za pośrednictwem Foursquare’a (ale o tym będzie w osobnym wpisie) szukać ciekawych miejsc (tak znalazłem doskonałą burgerownię) czy po prostu sprawdzić ceny wejścia na Camp Nou.
Oczywiście, to wszystko byłoby możliwe i bez Internetu, mógłbym pytać o drogę, ceny, lokale… Ale od tego jest Internet by pomagać. Także, albo wręcz zwłaszcza, w trakcie podróży. Bałem się, że to kiepski pomysł i moje uzależnienie od Internetu sprawi, że spartolę sobie wakacje, jednak odpowiednie do tego podejście udowodniło mi, że może i jestem uzależniony, ale mogę korzystać tylko w razie konieczności. A wrzucanie selfie na Instagrama to przecież wielce istotna rzecz! Jeśli do czegokolwiek podchodzi się w zdrowy i odpowiedni sposób – nic Ci nie zaszkodzi. Tak jak mnie nie zaszkodziło stałe połączenie z Internetem za granicą.
PS. Kurde, to LTE robi zauważalną różnicę…