Wydawało się, że Guy Ritchie już nigdy nie zaskoczy pozytywnie. Że nigdy już nie osiągnie poziomu tak doskonałego jak w „Przekręcie” z 2000 roku.
2000 rok?! Toż to dwie dekady temu, rok zanim poszedłem go gimnazjum! Brytyjski reżyser miał wtedy 32 lata, dał sporo świeżości w temacie komedii gangsterskich i zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. I nigdy już nie osiągnął poziomu tak bliskiego „Snatch”. Nie znaczy to, że robił złe filmy. Wiele z nich było naprawdę niezłych, sporo próbowało powtórzyć sprawdzone przepisy z „Przekrętu” w innej formie (choćby ostatni „Król Artur”), ale jakoś nigdy nie potrafiło się to wybronić, wybić ponad pewien poziom. Do tego stopnia, że kolejne jego filmy ekscytowały coraz mniej i nie bardzo na nie się czekało. Dlatego i wobec „Dżentelmenów” nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań.
Choć już zapowiedzi kazały nam sądzić, że będzie mowa właśnie o nawiązaniu do dawnej świetności Ritchiego. Ponownie mamy brytyjskich gangsterów z ciekawymi akcentami, znowu zaplątana intryga, znowu fenomenalna obsada. Bez większych jednak oczekiwań wybrałem się do kina, by przekonać się czy brytyjski twórca będzie w stanie dać coś choć trochę świeżego światu. No i może nie ma w „Dżentelmenach” zbyt wiele świeżości, wciąż mowa o sprawdzonych rozwiązaniach, to wreszcie rozwiązania te… Działają jak powinny. Brak chronologicznie opowiadanej historii, ciekawe zwroty akcji (choć niektóre mocno przewidywalne), wspaniale rozpisane dialogi – kurczę, to chyba najbliższa „Przekrętowi” produkcja Guya Ritchiego produkcja. Nie tylko ze względu na świat, bohaterów czy historię, ale zwyczajnie jej poziom.
Mamy przede wszystkim wiele bardzo ciekawych postaci, które rozwijane są bardzo powoli i stopniowo. Mija sporo czasu zanim poznajemy motywacje kilku z nich, dowiadujemy się o nich nieco więcej. I wszystko w odpowiednim momencie jest wyjaśniane. Jest narwany, lekko głupkowaty i mający ambicje scenopisarskie prywatny detektyw, który chce wszystkich zdemaskować. Jest wyważony, spokojny, arystokratyczny wręcz „goryl” wielkiego gangstera. Jest ten gangster – wyborny strateg, zmęczony byciem złym. Jest jego żona, która momentami ma większe jaja niż on sam. Jest też fenomenalny Trener lokalnej młodzieży, który jest w stanie nadstawić karku dla jej dobra. Każda z nich (a także inne charaktery przewijające się w całej intrydze) mają jakieś drugie dno i na pewnym etapie opowieści poważnie zaskakuje. I nawet szarpana narracja, dynamiczny montaż, który lubi odwracać uwagę widza, nie sprawiają zakłopotania i dezorientacji, a po prostu podtrzymują znakomite tempo całej historii.
Jednak najlepiej do tego służą dialogi. Dawno już nie słyszałem tak poetyckich tyrad, które tym komiczniej brzmią wypowiadane przez mniej lub bardziej dystyngowanych gangsterów. Rozmowy Raya (Charlie Hunnam) z Fletcherem (Hugh Grant) to prawdziwa uczta dla miłośników dobrze napisanych, trzymających tempo i rytm potyczek słownych. Dodajmy do tego inne postaci z lekko przerysowanymi akcentami i mamy przyjemne dla ucha słówka w każdej minucie tego filmu.
Rozsądnie rozłożono także akcenty komediowe i gangsterskie w nowym filmie Ritchiego. Żadna warstwa nie próbuje przeważyć drugiej. Humor, momentami mocno wulgarny, jest odpowiednio dawkowany, by zrównoważyć momentami brutalne i szokujące sceny, by nie brać ich zbyt serio. Dowcip wypływa głównie z dialogów. Szkoda, że zbyt często polega on na używaniu słowa „fuck” w różnych odmianach i formach, choć niektóre z tych odmian i form są na tyle błyskotliwe, że z czasem nie przeszkadza to za mocno.
Poprawnie wypada całość pod względem aktorstwa. Mamy tu oczywiście masę świetnych momentów w wykonaniu każdego z obsady, ale umówmy się – to nie jest film, w którym kunszt aktorski liczy się najbardziej, bo szybki montaż oraz brak scen wymagających wybitnego poziomu aktorstwa nie ma tu za wiele. Dzięki temu jednak, nikt niemal nie szarżuje, nikt nie przewyższa kogoś innego. A scenariusz przewidział naprawdę parę ciekawych scen i postaci. Największą uwagę przyciągają rzecz jasna Colin Farrell oraz Hugh Grant, choć ich postaci są po prostu najciekawsze. Nie można im jednak odmówić swoistego uroku, który będzie jednym z najbardziej pamiętnych elementów „Dżentelmenów”. Świetnie wypada Michelle Dockery w roli żony Pearsona. Widać po niej silny charakter i pewność siebie, której tak często brakuje w kobiecych rolach. No i są jeszcze Charlie Hunnam oraz Matthew McConaughey, którzy nie wyróżniają się niczym szczególnym za co nie znalibyśmy ich z innych produkcji, choć to wciąż dobrze wykonana robota.
Na szczególną uwagę zasługują scenografie oraz charakteryzacje. Większość widzów zapamięta zapewne głównie przepiękne, kolorowe, eleganckie dresy ekipy Trenera, ale to nie jedyna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę. Bo świetnie twórcy bawią się tu formą, nie tylko na pierwszym, ale i drugim planie. Wszystko to uchwycone całkiem dobrze kamerą, choć nie ma tu żadnych fajerwerków, bo przy tak dynamicznym montażu nie są one potrzebne. Całość dobrze wpasowuje się w tworzenie narracji o odpowiednim tempie.
Mam wrażenie, że mamy do czynienia z najlepszym filmem Guya Ritchie od ponad dwudziestu lat. Choć przecież ma na swoim koncie naprawdę udane projekty, z „Kryptonim U.N.C.L.E.” na czele. Na pewno jest to jednak film, któremu najbliżej do „Przekrętu”. Duchowo, scenariuszowo i zwyczajnie rozrywkowo. Nie wszystkie sprawdzone elementy działają tak jak kiedyś, niektóre zwroty akcji są dość przewidywalne, a fabuła jednak nie tak skomplikowana i pędząca ku zatraceniu. Przez to, choć generalnie bawić można się rewelacyjnie, brakuje nieco tej kropki nad i. Może niech brytyjski reżyser zostanie przy zabawie z brytyjskimi gangsterami, w tym sprawdza się wybitnie. Choć rozumiem, że każdy choć raz w życiu chciałby się sprzedać Disneyowi (i zrobić remake „Aladyna”).