„Uciekaj!” – najlepszy horror ostatnich lat?

Ledwo kilka dni temu w recenzji „Alien: Przymierze” napisałem, że nie lubię horrorów, a oto, nieco przypadkiem, trafiłem do kina na „Uciekaj!”, czyli film jeszcze mocniej osadzony w tym gatunku.

W natłoku znacznie głośniejszych premier ten film nie zyskał zbyt dużego, powszechnego, rozgłosu, jednak dość sympatyczne opinie o nim do mnie docierały. Zresztą, sam trailer wydawał się nawet ciekawy, jednak wciąż nie miałem pewności, że zobaczę tę produkcję w kinie. Jednak tak się wydarzyło i… O kurde, to był bardzo dobry wybór.

Jak już wspominałem w ostatniej recenzji, większość filmów z gatunku kina grozy bazuje na jednym, podstawowym schemacie:

  • osamotniony bohater błąka się przerażony w ciemnościach
  • wyciszenie
  • coś strasznego wyskakuje z ciemności i dopada (bądź nie) bohatera

I choć podobne zagrywki zdarzają się również  w „Get Out” (angielski tytuł produkcji), tak jednak odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię Jordan Peele buduje tutaj napięcie i strach na zupełnie innych motywach.

Bohaterem filmu jest Chris, czarnoskóry dwudziestosześciolatek, który od kilku miesięcy spotyka się z piękną, białą dziewczyną. W najbliższy weekend ma poznać swoich potencjalnych teściów (co już samo w sobie wydaje się być niezłym motywem na horror), którzy wywodzą się ze środowiska białych. Mamy więc tutaj zalążek obaw o rasizm rodziców wybranki serca, która jednak go uspokaja i przekonuje do wyjazdu. Trochę lżej robi mu się na sercu, kiedy okazuje się, że w domu rodziców Rose zatrudnione są dwie czarnoskóre osoby w roli pomocy domowej.

Państwo Armitage wydają się zresztą niesamowicie fajni, wyluzowani i zdystansowani, jednak od samego początku widać, że coś jest nie tak. I choć otrzymujemy ku temu wiele przesłanek, tak nie możemy za nic poskładać tego w jedną, sensowną całość. I na tym właśnie zbudowany jest cały strach. Owszem, zdarzają się strasznie sztampowe sceny, jak choćby osoby pojawiające się znienacka na drugim planie obok nieświadomego bohatera, lecz głównie mamy tu do czynienia z niewyjaśnionymi, drobnymi zdarzeniami (jak ogrodnik biegnący sprintem w kierunku bohatera, po czym zmieniający kierunek tuż przed nim) czy dziwnie zachowujący się przy rodzinnym stole brat Rose.

To właśnie te mikrowydarzenia na przestrzeni całego filmu budują niepokój i lęk, nie zaś typowe dla horrorów zagrywki. Choć te też są, niestety, obecne, przez co czasem wydarzenia stają się nieco przewidywalne i tracą na swoim znaczeniu. Film jednak nadbudowuje wachlarz emocji na tych drobnych wydarzeniach, które z osobna wydają się całkowicie bezsensowne i dziwaczne, wywołując pierwsze wrażenie: WHAT THE HELL?! Z tyłu głowy wciąż trzymamy jeszcze myśl o tym, że to wszystko może być spowodowane rasistowskimi motywacjami rodziny Armitage, co nie tylko budzi niepokój, ale i niesmak.

Kiedy już akcja się zazębia i zaczyna wyjaśniać łączymy coraz więcej wcześniejszych wydarzeń i wszystko zaczyna mieć sens, finał również jest dość łatwy do przewidzenia, ale mimo wszystko trzyma w napięciu, a jego przebieg obserwujemy z ciekawością i szczyptą niepokoju. Wreszcie więc mamy horror, który cały zestaw emocji buduje w zupełnie inny sposób. Nie podskakujemy w fotelu, bo ktoś właśnie wyskoczył z nożem (choć podobnego kalibru sceny również się pojawiają), ale obserwujemy masę niewiarygodnie dziwnych wydarzeń, które ten punktowe w horrorach emocje rozwijają powoli, stopniowo.

Całość jest dość dobrze i wiarygodnie zagrana oraz zrealizowana, choć nie ma co się oszukiwać, że mamy tu do czynienia z kinową maestrią. Wcielający się w rolę Chrisa Daniel Kaluuya momentami bywa nieco apatyczny, ale generalnie gra na tyle dobrze, że jesteśmy w stanie podzielać jego strach i dezorientację. Allison Williams, aktorka odgrywająca rolę jego dziewczyny, choć przez większość filmu nie wzbudza specjalnego zainteresowania, tak ostatecznie pozytywnie zaskakuje. Miłą niespodzianką jest też rola Stephena Roota.

Realizacyjnie mamy do czynienia z poprawnie zrealizowanym filmem, choć po pierwszej scenie, czyli kilkuminutowym mastershoocie, liczyłem na nieco więcej. Na pewno nie było niczego, co by przeszkadzało w odbiorze historii i budowaniu napięcia.

Jedna rzecz, do której mogę się przyczepić to przywiązanie bohaterów do sprzętu marki Microsoft – serio ludzie używają nowych Lumii? Okej, to tylko żart. Do tego słaby.

Ciężko mi ukryć fakt, że jestem bardzo mile zaskoczony tą produkcją. Nie widziałem zbyt wielu horrorów w ostatnich latach, ponieważ świadomo omijam filmy z tego gatunku szerokim łukiem, lecz gdyby wszystkie były tak dobrze skonstruowane jak „Uciekaj!” musiałbym zmienić zdanie. To chyba czas, by zacząć eksplorować świat kina grozy, bo wydaje mi się, że wiele równie dobrych produkcji mogło mi umknąć. A jeśli lubicie dobrze zbudowany niepokój bez podskakiwania w fotelu – koniecznie sprawdźcie „Get Out!”.

Partnerzy Troyanna