Obserwując z nieco większego niż dawniej dystansu branżę gier komputerowych miałem duże obawy – wszystko zmierza w kierunku gry online. Ale ten trend chyba zaczyna wyhamowywać.
Na początku był singiel. W sensie, tryb single player. Kupowało się grę, gracz płacił z góry producentowi (i pośrednikom) i wszyscy byli zadowoleni. Może nie zawsze, ale przeważnie. Potem przyszedł Internet i zaczął mocno zmieniać świat cyfrowej rozrywki, a gier chyba najmocniej. Coraz łatwiej i przyjemniej można było grać po sieci. I nie miałem nic przeciwko temu, sam na początku wieku, gimbem będąc, pocinałem w kawiarence internetowej w Counter Strike’a.
Prawo rynku wyznacza rozwój produktów, czyli także gier.
Trybów gry po sieci się namnożyło, a wraz z tym zmienił się rynek gier konmputerowych. Producenci gier mogli pobierać opłaty od graczy nie tylko przy zakupie pudełkowej czy cyfrowej wersji gry, ale i w kolejnych miesiącach – dostęp do serwerów, lepsze bronie, specjalne dodatki, skiny, season passy… Rynek „wtórny” tak mocno się rozwinął, że część producentów zaczynała zapominać o tym, że istnieje tryb dla pojedynczego gracza, traktować je po macoszemu. Tak było z Call of Duty, Fifą i dziesiątkami innych tytułów. Z perspektywy wydawców i producentów gier to oczywiście zrozumiała sytuacja – zbudować perpetuum mobile, które będzie stale przynosiło dochody. Nie jednorazowo, a co miesiąc. Nieco inaczej mogą odbierać to gracze, ale skoro jest popyt, jest i podaż. Takie prawo rynku.
Jednak, o czym pisałem już z dwa lata temu, największą frajdą dla mnie wciąż jest granie samemu, w tryby fabularne, single player. Nawet w tytuły zaprojektowane niemal pod multiplayer (FIFA, GTA, Battlefield) sprawiają mi największą frajdę, kiedy sam w domu, niczym w kinie, mogę cieszyć się rozgrywką. W ciszy, spokoju, bez kogoś kto zagłuszy dialogi bohaterów lub zdekoncentruje w sytuacji podbramkowej. Jestem trochę samotnikiem, do kina też najczęściej chodzę sam, ale wynika to właśnie również z tego, że lubię chłonąć dzieła kultury i rozrywki w maksymalny możliwy sposób – bez zbędnego rozpraszania. Można podobnie grać również po sieci, no ale jednak to mi nie leży tak bardzo jak ciekawa fabuła w trybie dla jednego gracza.
W ostatniej dekadzie obserwowałem coraz mniej gier oferujących naprawdę ciekawe tryby single player. Okrutnie dynamicznie rozwija się e-sport, co podziwiałem dwukrotnie na Intel Extreme Masters. Nie mam nic przeciwko rozgrywkom sieciowym, tym zorganizowanym czy amatorskim.
Rozwijanie trybów multiplayer nie powinno sprawiać, że producenci gier traktują po macoszemu graczy takich jak ja.
I chyba wreszcie zdali sobie z tego sprawę. Od jakiegoś roku obserwuję powolny trend spoglądania z większą troską na graczy mego pokroju. Dla których liczy się ciekawa kampania fabularna, nie ilość map do multi. Co ciekawe, trend ten zapoczątkowało niejako EA Sports ze swoją FIFĄ – w ostatniej edycji otrzymaliśmy tryb Droga Do Sławy, pierwszy tryb fabularny w historii FIFY. I to mimo wielkich sukcesów rozwijanej od paru lat platformy FIFA Ultimate Team. Potem przyszedł Battlefield 1, tytuł wybitnie multiplayerowy, który zaoferował graczom naprawdę ciekawe misje, postacie i fabułę dla pojedynczych graczy. I naprawdę fajnie się w to grało!
Obserwowanie w ostatnich dniach konferencji E3 tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że producenci gier coraz częściej myślą o singlach. W zwiastunach kolejnych tytułów i na konferencjach prasowych tryby single player otrzymują więcej czasu niż w poprzednich latach. Star Wars: Battlefront II ma mieć naprawdę dobrą kampanię dla pojedynczych graczy. Pojawia się masa nowych tytułów, których celem jest przede wszystkim opowiedzenie ciekawej historii. Tego, co dla mnie najważniejsze. Cieszę się, że miłośnicy grania po sieci, a także single mojego pokroju będą mieli w co grać. Sam najmocniej doczekać nie mogę się kilku tytułów, ale na ten temat przygotuję chyba osobny tekst. Ku chwale singli!
Zdjęcie na górze to kadr z nadchodzącej gry Uncharted: The Lost Legacy