Brak dobrych słuchawek może być powodem nieszczęścia. Zwłaszcza jeśli z muzyką spędzasz większość dni i masz bardzo wyczulony na każdy dźwięk zmysł słuchu. Dlatego cieszę się, że mnie towarzyszą słuchawki Jlab Audio.
Na początek wyznanie: jestem półaudiofilem. To znaczy, cenię sobie mocno dobrą jakość dźwięku: mocny bas, wyraźne akordy innych partii muzycznych, czystość brzmienia. Jednak dźwiękowcem nie jestem, decybele oznaczają dla mnie jedynie tyle, że im więcej, tym głośniej, a wszelkie parametry sprzętu muzycznego niewiele mi mówią. Po prostu musi brzmieć dobrze.
Dlatego częścią mojego zestawu jest od kilku lat mocno już leciwa wieża JVC MX-D8T, którą odziedziczyłem po rodzicach. Ma piętnaście lat, slot na kasety, zmieniarkę CD (niedziałającą) i radio! Ale dla mnie liczy się tylko tryb AUX i pociągnięty z niego kabel minijack. Mimo słabego stanu dźwięk wydobywający się z wielkich kolumn jest głęboki, przestrzenny i… Orgazmiczny. Co z tego, że jest ona niekompatybilna z dzisiejszymi technologiami – brzmi dobrze.
Dlatego dobór słuchawek jest równie ważny, jeśli nie ważniejszy – wszak w domu słucha się zaledwie 1/3 muzyki, czasem nawet mniej. Większość to przyjemność korzystania ze Spotify w pracy oraz iPhone’a na mieście czy w podróży. Dawniej, w liceum, byłem wielkim zwolennikiem wielkich nauszników. Jednak ja słuchawki zawsze chcę mieć przy sobie – nawet na imprezach, gdzie nie biorę torby, z czasem więc przerzuciłem się na dokanałowe. I miałem już ich kilka, różnych producentów, lepsze i gorsze. Ulubione Philipsy zgubiłem niestety w maju – wadą małych słuchawek jest fakt, że można je wziąć wszędzie i wszędzie zgubić nie mając o tym pojęcia.
Z braku funduszy (dobre słuchawki to zawsze inwestycja minimum 150 złotych) znalazłem jakieś tymczasowe i czekałem na lepsze czasy. Nadeszły one wraz z urodzinami, kiedy znajomi sprezentowali mi Jlabs Jbuds J3M. Firmy nie znałem wcześniej, więc nie wiedziałem czego się spodziewać. Ale okazało się, że są naprawdę dobre.
Zacznijmy od wyglądu. Widać, że Apple nie maczało w nich palców – niczym szczególnym się nie wyróżniają. Solidny kabel, w którym przewody otoczone są gumą, sprawiają, że nawet trudniejsze pętle (a plączą się rzadko) nie zepsują łączeń. Same słuchawki wyprodukowane są z metalu i aluminium – co tylko nadaje im wrażenia solidnych. Jest też pilot do odbierania połączeń z telefonu (wraz z nim mikrofon), nieco za duży i z nieco zbyt małym przyciskiem, ale jest, a to ważne. Wejście mini-jack jest na szczęście proste – nie rozumiem mody na spięcie kabla z wtyczką pod kątem 90 stopni. Pewnie ma to jakiś sens, ale ja go nie widzę. Jbuds nie są może najpiękniejsze, ale nie muszą być – ważne by dobrze grały i były solidne (in your face fani Beatsów!).
A granie wychodzi im rewelacyjnie. Dobrze tłumią (norma przy dokanałowych) wszelkie dźwięki z zewnątrz, pozwalając się skupić na muzyce (i wyciszyć idiotów w komunikacji miejskiej). Bas brzmi głęboko, zaś nawet najmniejszy szelest potrafi przeszyć zmysł. Jako, że słucham muzyki głównie elektronicznej, wielce istotny jest dla mnie odpowiedni balans pomiędzy niskimi, a wysokimi tonami, które po zmianie ustawień w telefonie osiągnęły stan bliski perfekcji.
A wiecie co w tym wszystkim jest najlepsze? Że są stosunkowo tanie, jak na takiej jakości słuchawki. Poprzednie ulubione (miały materiałowy kabel, przyciski głośności na pilocie i więcej stylu) kosztowały mnie ponad 200 złotych. Te zaś są dostępne prawie za połowę tej kwoty, co sprawia, że nawet jeśli i te zgubię – nie będzie problemem kupić kolejne. Dlatego Jlabs Jbuds J3M dostają znak jakości Troyanna. ;)