Wydawać by się mogło, że rynek festiwalowy w Polsce jest już z grubsza ugruntowany, a na nowe propozycje zaczyna brakować miejsca i czasu. Jednak łódzki DomOffOn przekonuje, że nie wszystkie karty zostały jeszcze rozdane.
Boom festiwalowy wybuchł niespełna dekadę temu, po sukcesie Open’era wiele miast (i organizacji związanych z kulturą) próbowało swoich sił na tym atrakcyjnym poletku. Festiwali zaczęło powstawać więcej niż kanałów YouTube o Minecrafcie. Rynek się przesycił i zaczął stabilizować, a część świetnych inicjatyw podumierać przyduszana największymi festiwalami. Ktoś pamięta jeszcze FreeForm Festival? Albo Selector?
I kiedy już wydawało się, że rynek jest całkowicie zagospodarowany, w mainstreamie (Open’er, Orange Warsaw Festival, Kraków Live Festival) oraz w wielu niszach (Off, Tauron, Jarocin, Up To Date, Audioriver – by wymienić tylko te, które dotyczą interesujących mnie nisz), nadal potrafią znaleźć się szaleńcy chcący spróbować swoich sił w Polsce. Już pierwsza, zeszłoroczna edycja łódzkiego festiwalu DomOffOn była interesująca, bo poza ciekawymi artystami wyróżniała się lokalizacją w samym środku miasta. Słyszałem wiele pochlebnych opinii na temat tej inicjatywy, więc wstępnie zakładałem, że w tym roku już pofatyguję się sprawdzić ten pomysł osobiście.
No i dojechałem. Tym razem impreza trwała już dwa dni, podzielona była na trzy sceny i zorganizowana była naprawdę nieźle (choć za wiele do organizowania nie było, to nie pole, gdzie wszystko trzeba zbudować od zera). Czuć było jednocześnie, że jest to festiwal (bieganie między scenami), ale kameralny klimat sprawiał, że muzykę konsumowało się nieco inaczej, bardziej intymnie, a całość bardziej przypominała po prostu fajną imprezę. Tak jakby sobie Nowa Jerozolima (mój ulubiony warszawski klub) zrobiła dwudniowy festiwal z plejadą gości, jedną sceną na patio, dwiema w środku – brzmi nieźle, co?
Zerknijmy na line-up: Zola Jesus, Omar Souleyman, Wire, Lakker, Kobosil, SHXC…cośtam, We Will Fail, Dax J to w swoich (niszowych) kategoriach naprawdę mocne nazwiska, a te okraszone były dodatkowo mniejszymi niespodziankami, także z Polski. I w pierś się biję, ale ze sceny głównej (zlokalizowanej „plecami” do Piotrkowskiej) udało mi się dotrzeć jedynie na Zolę Jesus, którą swego czasu nawet… Supportowałem. Tak, to nie żart. :D I słuchanie jej epickiego głosu z poziomu leżaka było naprawdę spoko doświadczeniem. Nie mam więc za wiele do napisania, nie do końca moja muzyka, a za dnia wolałem zwiedzać Łódź. :) Znajomi jednak chwalili większość występów na tej scenie (dla wielu zwycięzcą festiwalu pozostaje Omar Souleyman).
Ja jednak najbardziej nastawiałem się na nocne wydarzenia. A właśnie! Genialnym pomysłem jest dla mnie zamknięcie sceny głównej (plenerowej) o godzinie 22 (zapewne z powodu ciszy nocnej) i jednoczesne otwarcie scen klubowych w Klubie Dom i Galerii Off. Zwłaszcza ta druga miała wiele do zaoferowania, wraz ze świetnymi wizualizacjami zmapowanymi z trzech projektorów. Może i było bardzo duszno, ale zawsze można było wyjść na chwilę i ochłonąć. Można? Trzeba było, bo dawka muzycznych emocji sprawiała, że nie dało się ustać bez ruchu. Ba, dawno nic mnie tak nie zmęczyło jak szaleństwa na Dax J.
Większość artystów prezentujących się na scenie Galerii Off była po prostu doskonała. Souvenir de Tanger zagrał zdecydowanie mocniej niż się spodziewałem, co początkowo nieco zaszokowało, ale broniło się jakością. Nie zawiódł duet Lakker ze swoimi dziwacznymi kompozycjami. Wielkie aspiracje na żywo potwierdził Kobosil.
Drugiego dnia scenę otwierała Anja Kraft i postawiła następującym po niej zagranicznym gwiazdom poprzeczkę bardzo wysoko. Blush Response jak zaczął łupać, tak nie mógł przestać. Dosłownie, bo grał pół godziny dłużej niż to było zaplanowane, przez co opóźniał się występ najmocniej wyczekiwanego przeze mnie duetu – SHXCXCHCXSH. Ten jednak… Rozczarował, zwłaszcza kiedy sięgam pamięcią do ich występu w Białymstoku rok temu. To jednak zapewne wynik ich najnowszej płyty, która też nie zachwyca, a którą przecież grać trzeba.
Rozczarowanie jednak szybko ustąpiło, bo na scenę wkroczył Dax J. Obawiałem się jego występu, bo jego muzyka jest dla mnie stanowczo za szybka i nie całą jego twórczość polubiłem, jednak wielokrotnie słyszałem o doskonałych setach. I, o mamo… Czy było szybko? BARDZO. Czy było super? BARDZO. Ta muzyka udzieliła mi się tak mocno, że zacząłem zamiast tańczyć uprawiać jakieś dziwne ćwiczenia fizyczne: skakać, robić pajacyki i inne dziwne rzeczy. Aż sił nie starczyło mi do końca. Zakwasy odczuwam jeszcze teraz. Przez to wszystko stosunkowo rzadko zaglądałem na scenę w Klubie Dom, jednak ciężko wybić z pamięci wspomnienie o pięknej muzyce We Will Fail.
No dobra, a jak sam festiwal? Jeny, jest naprawdę fajnie, co jest zasługą kilku kwestii. Lokalizacji w samym centrum miasta, a nie gdzieś na podrzędnym, nikomu niepotrzebnym lotnisku. Zresztą postindustrialne klimaty kocham najmocniej, a taki właśnie klimat tam panuje. Wreszcie festiwal, na którym nie pijesz rozwodnionego piwa wielkiego koncernu w plastikowym kubeczku (0,4 litra) za dwa kupony, czyli 10 złotych, tylko butelkowe piwo nieco mniejszego koncernu w butelce (0,5 litra) za 6 złotych. Albo nieco droższe i w tedy w ogóle niszowe piweczka.
Podwórko też było super, usłane było masą leżaków, gdzie każdy mógł spocząć w dowolnej chwili (serio, leżaków było naprawdę sporo i zawsze dało się znaleźć wolny). Można by się śmiać, że dumnie prezentowana na mapce strefa gastronomiczna to był właściwie tylko jeden food truck (nazwy nie pamiętam, ale burger dawał radę), ale w każdej chwili można było na chwilę opuścić teren festiwalu i zjeść stojącego za rogiem kebaba (ale nie można płacić kartą, więc nie wiem czy dawał radę) lub skoczyć po bulkę z serem do Żabki na przeciwko.
Ogólnie, DomOffOn mnie urzekł. Nie wiem, czy nazwa „festiwal” nie jest dopisana nieco na wyrost, ale… To w zasadzie najlepszy komplement dla tej inicjatywy. Ponieważ całość łączy kameralny klimat fajnej imprezy w pięknej lokacji w samym centrum miasta, z doskonałym line-upem rozrzuconym na kilka scen i masą uśmiechniętych ludzi czujących ten wakacyjny, festiwalowy klimat. Nie wiem, czy to jeszcze impreza, czy już festiwal, ale to na pewno coś godnego uwagi. A idealne balansowanie między tymi skrajnościami może być dla organizatorów wyzwaniem na kolejne lata. Jeśli im się powiedzie – będziemy mieli na festiwalowej mapie Polski kolejną, doskonałą propozycję na zakończenie lata.
PS. Sorry za słabe fotki, fajne znajdziecie tutaj lub tutaj i tutaj.