Po kilku dobrych, hollywoodzkich produkcjach meksykański reżyser Alfonso Cuaron powrócił do swojej ojczyzny zrobić prosty film. Jednak prosty nie zawsze oznacza banalny.
Autor znakomitych „Ludzkich dzieci” czy „Grawitacji” wraca więc do korzeni kariery, która szybko nabrała rozpędu za sprawą świetnego „I twoją matkę też”. „Roma” to film jednocześnie zwykły i niezwykły. Poznajemy kilka miesięcy z życia pewnej meksykańskiej rodziny przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z perspektywy służącej. Jednak jednocześnie przyglądamy się wielu innym zjawiskom. Bo ten film, pozornie bardzo prosty, ma w sobie ogromną głębię, także narracyjną.
Cuaron nie tylko napisał scenariusz i wyreżyserował nagrodzone na Festiwalu w Wenecji dzieło, ale i postanowił wziąć we własne ręce kamerę. To pod tym względem również dla niego powrót do początków kariery (ostatni film własnoręcznie kręcił w 1990 roku), jednak widać tu kunszt, jakiego nauczył się od wybitnych operatorów, z którymi przyszło mu przez wiele lat pracować. A zwłaszcza jednego, z którym zrealizował dwa swoje najlepsze filmy, o których już wspominałem. Widać w „Romie” rękę Emmanuela Lubezkiego, oj widać bardzo.
Nie bez powodu rozpoczynam recenzję od opisania swoich zachwytów nad zdjęciami, bo to za ich sprawą możemy obserwować najistotniejszy atut tej produkcji, a mianowicie – głębię. Niezależnie czy obserwujemy Cleo, naszą główną bohaterkę, czy wszystko, co dzieje się w dalszym planie nadaje filmowi wartość narracyjną. Nawet kiedy bohaterka przemieszcza się w kadrze z punktu A do punktu B to jesteśmy świadkami wydarzeń istotnych: społecznie, politycznie, kulturowo.
A każdy plan i kompozycja kamery są zaplanowane tak, by tę głębię uchwycić. Kamera najczęściej jest statyczna lub delikatnie i powoli szwenkuje (to znaczy porusza się), by pokazać wszystko, co Cuaron zaplanował na pierwszy i drugi plan. Po drugie, mamy do czynienia z wieloma długimi ujęciami, które również wymagały wielu prób i koordynacji aktorów oraz momentami setek statystów. Coś wybitnego.
Zwłaszcza, że i sama historia, na pierwszym i drugim tle, jest niesamowicie mocna. Cuaron pozwala aktorom budować ich postaci, nie zawsze bezpośrednio rozwijając historię dialogami. I choć jej dynamika momentami pozostawia nieco do życzenia, tak mamy tutaj naprawdę kilka wirtuozerskich scen. Jeśli już oglądaliście to będziecie wiedzieć co mam na myśli: pożar, poród, plaża.
Film bogaty jest także w ciekawe detale, które świetnie spajają poszczególne wątki w całość, podkreślając zmiany jakie dokonały się w życiu rodziny. Zwróćcie uwagę na przemarsz orkiestry pod domem rodzinnym za pierwszym i drugim razem. Lub niemal wszechobecne psy, niby świadkowie ludzkiego życia. Lub motyw samolotów mknących po niebie. Dbałość o detale jest tutaj niezwykle zauważalna.
Jednocześnie zwyczajnie i nadzwyczajnie wypada cała obsada. Niezależnie czy mowa o głównych bohaterach, statystach czy nawet zwierzętach oraz dzieciach. Czuć w tych kreacjach tę iskierkę ludzkości, ciepło, tę rzadko spotykaną, niemal dokumentalną, autentyczność. Zwłaszcza, że wielokrotnie mowa o rozbudowanych scenach nakręconych master shotami z dużą liczbą aktorów i statystów. Kłaniam się w pas, panie Cuaron.
Bo pokłony się należą. Meksykański reżyser serwuje nam (trochę nierówno, ale jednak) wielopłaszczyznowy obraz potrafiący jednocześnie mówić o rzeczach małych, jak i wielkich w fenomenalny sposób. Czarno-białe zdjęcia oraz brak muzyki jedynie potęgują prawdziwość tych doznań.
PS. Jak dobrze, że idę dziś do kina na „Aquamen”, bo po obejrzeniu „Mojego pięknego Syna” i „Romy” jestem nieco emocjonalnie wyzuty.