Wydawało się, że po „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” filmowe uniwersum DC odbije się od dna, a „Legion Samobójców” jest pewniakiem, by wyprzeć to przykre doświadczenie. No ale chyba się nie udało.
Nie muszę chyba mówić, że spośród wszystkich premier 2016 roku „Suicide Squad” elektryzował mnie najmocniej. Bardziej niż „Civil War” Marvela. Wszystko za sprawą tego, że film ten traktować miał o antybohaterach, a więc zamiast ratowania świata bohaterowie mają zupełnie inne priorytety, co daje świetne pole do popisu dla filmowców, jest czym świeżym w kinie superbohaterskim. Ponadto, mieliśmy ujrzeć na ekranie pierwszą inkarnację Jokera bo legendarnej już kreacji Heatha Ledgera, najlepszym szwarccharakterze XXI wieku. Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialny był David Ayer, który miał wszelkie dane ku temu, by tego filmu nie spartolić.
Oczekiwania więc były bardzo wysokie, ale z każdym miesiącem przybliżającym nas do premiery filmu opadały. Jeszcze w kwietniu, po premierze „Batman v Superman” i artystycznej klapie tego filmu (finansowo na pewno również rozczarował Warner Bros.) doszły nas słuchy o zleceniu szybkich dokrętek do dawno już ukończonego filmu, by film zapewne „dośmiesznić”. A takie szybkie i nerwowe decyzje producentów przeważnie mają złe skutki. Tuż przed premierą źródła blisko związane ze studiem ukazały kulisy katuszy, w jakich film powstawał i że film wyreżyserowany przez Ayera właściwie nie jest jego filmem, a dziełem prób ratunku studia Warner Bros. przed kolejną artystyczną i finansową klapą. Swoje dorzucił też Jared Leto, nowy odtwórca roli Jokera, który przyznał, że z ostatecznej wersji filmu zniknęło ponad 10 minut z jego udziałem.
Wszystkie te doniesienia, jak również pierwsze recenzje nie nastrajały zbyt optymistycznie, a dmuchany od wielu miesięcy balonik na ostatniej prostej bardzo szybko zaczął maleć. I tak jak w kwietniu jeszcze nie mogłem się doczekać seansu, tak tuż przed wejściem na salę kinową bardzo się bałem. Spodziewając się najgorszego liczyłem na lekkie, pozytywne zaskoczenie. Ale chyba się przeliczyłem.
Czy ktoś jest w stanie mi powiedzieć o czym właściwie był ten film? Gdzie był wstęp, rozwinięcie i zakończenie? Bo mnie to wszystko gdzieś umknęło. Fabuła rozwija się tak chaotycznie, że nie miałem pojęcia co tak naprawdę właśnie się dzieje i po co to się dzieje. I ciężko mieć zastrzeżenia do samych, pojedynczych scen, które są zagrane i zrealizowane naprawdę nieźle, ale wszystkie wydają się być od siebie mocno oderwane.
Zaczynamy od przedstawienia kilku bohaterów, później mamy ich historię, potem akcja się rozwija, dochodzą nam kolejni bohaterowie, poznajemy ich historię, przez co akcja się gdzieś rozmywa, bohaterowie się integrują, wchodzą w interakcje (co, swoją drogą, wypada naprawdę super i trochę za mało tego było), wchodzą kolejne retrospekcje. W międzyczasie antybohaterowie robią coś złego i znowu poznajemy ich historię, wracamy do akcji… No jeny, jest to poskładane tak nieudolnie, że aż mnie męczy.
Ciężko stwierdzić kto jest głównym antybohaterem tego filmu, a przecież w kinie superbohaterskim to właśnie ci „źli” determinują to jak dobry jest film (i dlatego „Mroczny Rycerz” to mój ulubiony film). Właściwie można by wskazać trzech: Jokera, Enchantress z bratem i Amandę Waller. Jednak tylko tą ostatnią możemy zrozumieć, bo wiemy co nią kieruje. Joker? Gdzieś tam się przewija, kogoś uderzy, gdzieś postrzela, to wszystko. Widać, że bardzo dużo scen z jego udziałem wypadło w montażu. Enchantress i jej brat? Powraca motyw z „X-Men: Apocalypse”, czyli powracamy po tysiącach lat, ludzkość upada na dno, musimy wszystkich zabić. Serio?
No to może siłą tego filmu są główni bohaterowie? Deadshot w wykonaniu Willa Smitha wypada świetnie, to właściwie jedna z dwóch postaci, z którymi możemy się nieco zżyć i poznać jego motywacje. Dobrze zagrany, fajnie balansujący pomiędzy powagą, a humorem. Większość osób w moim otoczeniu uznała, że film ratuje jedynie Margot Robbie w roli Harley Quinn. A mnie było słabo na jej widok. Owszem, świeci w filmie tyłkiem (przyznajmy szczerze – robi to nieźle), ale jej humor jest… Przejaskrawiony, widać, że za bardzo się starała być śmieszna i w efekcie nie rozbawiła mnie ani razu. Było mi słabo i smutno jednocześnie patrząc jak ta postać się nie rozwija i nie wnosi nic wybitnego do filmu. Mniemam, że to właśnie jej „heheszkowanie” zostało naprędce dokręcone na ostatniej prostej.
A jak inni bohaterowie? Świetnie wypada El Diablo, którego historia, zachowanie i rozwój potrafi zdobyć zaufanie widza. Jednak mamy go zdecydowanie za mało. Podobnie jest też z Killer Crociem, który mimo swojej grozy potrafi być zabawny i wychodzi mu to lepiej niż Quinn. Najzabawniejszy mimo wszystko jest Captain Boomerang, którego na ekranie widujemy jakąś jedną trzecią czasu Margot Robbie, a udaje mu się być dwukrotnie bardziej zabawnym. Szkoda talentu Cary Delevingne, którą większość czasu oglądamy pod jakimś dziwnym CGI i nie może sobie za wiele pograć. Przyzwoicie jako Rick Flag, podręcznikowy żołnierzyk, wypada Joel Kinnaman. Fajnie choć na sekundę zobaczyć Flasha czy Batmana, ale to są kilkusekundowe role.
A Joker? No cóż, powiedzmy sobie szczerze, Ledgera przebić będzie niesamowicie ciężko. Zresztą Jared Leto nie miał ułatwionego zadania, bo mamy go w filmie naprawdę niewiele, a każda scena jest kompletnie od siebie oderwana. Raz widzimy go w Arkham Asylum, później w jakimś klubie, w ACE Chemicals, helikopterze… Chciałbym jednoznacznie skrytykować tę kreację, ale chyba wezmę się na wstrzymanie, bo widzę w Leto potencjał na niezłego Jokera, ale po prostu jego obecność w filmie nie ma zbyt wielkiego sensu. O ile jednak Ledger w tej roli był psychodeliczny, chaotyczny, niezrozumiały, tak Leto jest psychiczny, przeszarżowany i dziwny.
Kolejna kwestia, którą wiele osób się zachwyca to muzyka. I owszem, mamy tu fajne utwory, ale… Dobra, zacznę inaczej, próbując zgadnąć zamysł twórców. Tak mógł wyglądać ich proces decyzyjny:
„Ej, w sumie to kiepski film nam wyszedł, to weźmy kupmy licencję do największych hitów muzycznych ostatniego ćwierćwiecza, by ludzie się ucieszyli kiedy usłyszą je w kinie. Wtedy chociaż na chwilę się uśmiechną!”
No i ucieszyć się można, ale jeszcze bardziej wkurwić. Bo momentami przypomina to mityczny niemal już program „30 TON: lista lista lista przebojów.” Jeszcze jeden motyw się nie skończył, a już zaczyna się kolejny. No nie, ja tego nie kupuję. Ani trochę.
To może chociaż realizacja jest spoko? Tak jest. Efektów specjalnych nie ma tu za wiele, a kiedy są nie gryzą mocno po oczach (chyba, że te dziwne stwory powstałe po ludziach, które zachowują się bezsensownie i idą na pewną śmierć niczym kitowcy z Power Rangers). Sceny akcji, choreografia walk? Nie powala, zwłaszcza decydująca walka (tu mi się przypomniał finał zeszłorocznej „Fantastycznej Czwórki”, czyli dno dna).
Jeszcze niedawno byłem przekonany, że po „Batman v Superman” filmy z uniwersum DC niżej nie upadną. Film Snydera nie grzeszył spójnością fabuły, ale był kompletną, zrealizowaną od początku wizją tego człowieka. Wizją, której nie kupiłem. David Ayer mógłby zaprezentować coś lepszego i miał ku temu wszelkie dane, dopóki studio Warner Bros. nie wyrwało mu tego dzieła tnąc wszystko na kawałki, robiąc na szybko kolejne kawałki i łącząc to nieudolnie w jakiegoś Frankensteina. Przykro mi to mówić, ale film, który musiał być lepszy niż „Świt Sprawiedliwości” okazał się być nieznośnym potworkiem. Potworkiem, którego elementy były naprawdę dobre, ale sklejone w całość po prostu nie miały wielkiego sensu. Jest mi smutno.