Sicario, znaczy zabójca

Kiedy przygotowywałem zestawienie najciekawszych kinowych premier tej jesieni wrzesień wydawał się najsłabszym miesiącem. I zdecydowanie wyczekiwałem najmocniej właśnie Sicario.

Dlaczego? Przede wszystkim za sprawą reżysera Denisa Vileneuve’a, którego poprzednia produkcja, czyli Labirynt, był świetnie wyprodukowanym thrillerem. Mrocznym, świetnie zagranym i świetnie zrealizowanym filmem z mocną fabułą o poszukiwaniach porwanej dziewczynki. Ten specyficzny klimat zapadł mi w pamięć i wiele oczekiwałem również po Sicario, choć jest to gatunkowo film nieco inny.

Bo mamy granicę amerykańsko – meksykańską, nielegalnych imigrantów czy kartel terroryzujący mieszkańców. Jest FBI, są strzelaniny i pustynia. To nieco kontrastuje z ciemnym, zalesionym Labiryntem. Sama historia jest jednak opowiedziana w równie dobry sposób. Mamy w roli głównej agentkę w wykonaniu Emily Blunt, która nagle zostaje rzucona w wir akcji, która mocno ją przerasta. Masa tajemnic i niedopowiedzeń tylko wzmacnia jej tragiczne położenie, ponieważ stała się ofiarą rozgrywek „na górze”.

Mamy tajemniczo narysowane postaci Matta, dziarskiego Jankesa, oraz Alejandro, prawnika z przeszłością. To właśnie kurz tajemnicy pokrywający tych bohaterów jest motorem napędowym historii i położenia Kate Macy, głównej bohaterki. Odkrywane z czasem karty ciągną wszystko do końca. A ten zdaje się być coraz trudniejszy dla naszej idealistki. Sama Emily nie rzuca na kolana swoją kreacją. Brolin wypada po prostu poprawnie – jest dziarskim Jankesem. Natomiast Benicio Del Toro… Cóż, to ciekawe.

Portorykański aktor gra postać, którą na ekranach kin już mogliśmy zobaczyć nie raz. I Benicio wypada w tej roli bardzo dobrze, jakby urodzony był do tak mrocznych postaci. Jednocześnie podziwia się jego grę oraz przeżywa małe deja vu. Niczym nie zaskakuje w trakcie całego filmu, ale jednocześnie hipnotycznie przeraża swoim mrokiem skrywanym pod jasnym garniturem.

No i mamy warstwę audiowizualną. Zacznę od muzyki. Kiedy nie trzeba, po prostu jej nie ma, budując jedynie pustkę, która jest tak głęboka, że połyka każdego. Momentami jednak stopniowo się uwydatnia, budując napięcie w kluczowych momentach i przyspieszając bicie serca i wciskając widza w fotel. Vileneuve tak sprawnie gra w Sicario muzyką, że staje się ona jednym z bohaterów tego obrazu – grając swoją rolę w określonych momentach.

Wizualnie film jest doskonały. Świetnie poprowadzona jest kamera: momentami nieruchoma, lecz wielokrotnie spokojnie poruszająca się wokół epicentrum wydarzeń. Film jest bardzo ciemny, twórcy znowu grają minimum światła. Bardzo widoczny jest brak świateł na planie przy kręceniu scen nocą. Kiedy w rzeczywistości na pustyni jest ciemno – w filmie również. I widać jedynie zarys postaci mknących na linii horyzontu. Podobnie w jednej ze scen akcji, kiedy brak światła rekompensowany jest ujęciem z perspektywy bohaterów używających noktowizora. Fenomenalne wrażenie, które jedynie buduje mrok tego filmu.

Całość mocno przypomina mi połączenie obu sezonów True Detective. Jednocześnie mamy świetny klimat z pierwszego sezonu, a z drugiej strony bohaterkę rzuconą w epicentrum wielkiej rozgrywki, która toczy się gdzieś wyżej, przy szklanych stołach i szklance whiskey, a ona nie ma na to całkowicie wpływu. I nie wie co ją czeka. Denis Vileneuve wyrasta na jednego z mych ulubionych reżyserów i zaczynam podejrzewać, że sequel Blade Runnera, który będzie jego dziełem, nie zbezcześci legendy.

Moja ocena: 8/10

Partnerzy Troyanna