Marsjanin zapowiadał się na jedną z ciekawszych premier tej jesieni. Ekranizacje bestsellerów przeważnie i na wielkim ekranie zdobywały popularność. Czy tak jest przypadku adaptacji książki Andy’ego Weira?
Powiedzmy sobie szczerze: Ridley Scott nie miał ostatnio dobrej passy. Od produkcji „W Sieci Kłamstw” minęło już siedem lat, a od tego czasu nie zrobił żadnego filmu wybijającego się ponad przeciętność.
„Adwokat” był filmem wręcz kiepskim, zaś „Exodus” był całkiem niezły, ale wciąż – nic nadzwyczajnego. Pewnie dlatego sięgnął po popularną książkę, by nieco z tej przeciętności wyjść. I bardzo na to liczyłem w sumie, zwłaszcza, że to ulubiony gatunek kina tego reżysera – science fiction. Jak wyszło? Oto dziewięć wniosków po seansie.
Aha, książki nie czytałem, więc oceniam to bardziej jako film, nie adaptację bestsellera. :)
- Matt Damon jako główny bohater Mark Watney spisuje się rewelacyjnie. Może „rola życia” to gruba przesada, ale wreszcie mógł się wyżyć aktorsko, zamiast okładać przeciwników kolejnymi ciosami. Doskonale balansował pomiędzy tragiczną sytuacją, w jakiej znalazł się bohater, oraz dużym dystansem do całego tragizmu. Ciekawie oddał samotność, z którą mierzył się bohater.
- Michael Pena po raz kolejny gra stereotypowego, głupkowatego Latynosa. Ciekaw jestem czy przyjdzie mu zagrać jakąś poważniejszą rolę, bo to naprawdę dobry aktor.
- Jest w tym filmie jedna scena, po której składałem się ze śmiechu. Gra w niej
BoromirSean Bean, a cały dialog jest nawiązaniem do „Władcy Pierścieni”. CUDOWNOŚĆ. Nie zdziwiłbym się, jeśli casting do jego roli polegał na zasadzie „Weźmy do tej roli kogoś z ekranizacji Tolkiena, będzie zabawnie”. I jest, ale ta scena to jedna z lepszych komediowych scen roku. - Scenariusz został napisany całkiem dobrze, co nie jest normą w przypadku adaptacji książek. Każda scena ma tu jakiś logiczny sens, rozwija się i ma swoje konsekwencje. Jest jeden problem, ale wynika on ze specyfiki podróży w kosmosie – akcja się rozkręca, wiadomo, że niebawem dojdzie do kulminacji, ale „niebawem” to w tym przypadku 7 miesięcy później – i taka plansza na ekranie nieco zabija ten dreszczyk wyczekiwania finału. Ale cóż, to kosmos.
- Za kamerą, po raz kolejny u Scotta, stanął Polak, Dariusz Wolski. Jego pracę podziwiam od wielu lat (i filmów), i ponownie mamy tutaj dobrą realizację. Czasami kamera prezentuje nam ujęcia z kamer w skafandrze bohaterów, czasem z kamer GoPro, ale całość się ładnie spina.
- Wizualnie nie można filmowi zarzucić nic. Zdecydowana większość akcji rozgrywa się na Marsie, czyli na pustyniach Jordanii. Odpowiednimi zabiegami całkiem nieźle oddano wygląd czerwonej planety (Scott współpracował z NASA przy tym filmie). Nie ma tu zbędnego efekciarstwa, efekty specjalne są ograniczone do minimum i stoją na wysokim poziomie.
- Film dostarcza całkiem dużo emocji: nie ma zbędnego, długiego wprowadzania do fabuły, od pierwszej sceny lądujemy w samym centrum akcji, często współczujemy bohaterom, śmiejemy się z nimi. Wszystko dawkowane jest w odpowiedni, nieprzesadny sposób.
- Ridley Scott zrobił film o niebo (a nawet kilka galaktyk) lepszy od „Prometeusza”, o kilkaset lat świetlnych od „Adwokata”. Problem z nim jest jeden – kwadrans po wyjściu z kina zupełnie się o nim zapomina. W ostatnich latach sci-fi jest na fali wznoszącej. Grawitacja przygniatała swoją wizją kosmosu, gęstą ciszą i piękną realizacją. „Interstellar” to, w mojej ocenie, arcydzieło. Nolan poszatkował moje uczucia, lekko rozczarowując pod koniec, jednak to kawał doskonałego kina. Wreszcie, tegoroczna „Ex Machina” dawała wiele do myślenia o kwestiach sztucznej inteligencji. Każdy z nich pozostawiał nas z wieloma mocnymi odczuciami na długo po seansie. O „Marsjaninie” się szybko zapomina.
I to jest właśnie problem tego filmu. Jest naprawdę dobry: dobrze zagrany, ładnie zrealizowany, opowiada wciągającą historię, ale w swoim dobrze jest jednocześnie po prostu nijaki. Nie pozostawia Cię z niczym. A szkoda.