Mój problem z serialami polega w ostatnich miesiącach na tym, że mam tak ich długą listę do nadrobienia, że jak już znajdę czas na włączenie kolejnego to najczęściej sięgam po te tytuły, których na mojej liście nie ma. W ten sposób zabrałem się ostatnio za „For All Mankind”.
A podchodziłem do tego serialu dość sceptycznie. Bo Joel Kinnaman w roli głównej, a jakoś nigdy nie potrafiłem się do niego przekonać. Bo dość sztampowa historia, zdawało się. No, niespecjalnie mogło mnie tu cokolwiek przekonać. Nie wiem więc czemu, ale postanowiłem spróbować. I okazało się, że moja „zasada trzech odcinków” okazała się tu zbawieniem. Bo mam taką osobistą regułę, że jeśli dana produkcja nie przekona mnie do siebie po trzech epizodach to odpuszczam bez żalu i biorę się za kolejną pozycję na liście. Pierwszego wieczoru „łyknąłem” dwa odcinki no i tak średnio chciałem brnąć dalej. Z nudów (oraz ciesząc się nałożoną kwarantanną z nadmiarem czasu) jednak odpaliłem odcinek trzeci i potem zupełnie przepadłem. Całość, a zatem dziesięć trwających ponad godzinę odcinków, wciągnąłem w cztery wieczory.
„For All Mankind” to alt-fiction, a więc delikatna fantazjowanie na temat podboju kosmosu, a w zasadzie księżyca, w czasach Zimnej Wojny. Co by było, gdyby? Gdyby to Sowieci jako pierwsi wylądowali na księżycu? Gdyby Nixon nie doczekał się drugiej kadencji i Watergate? Gdyby emancypacja kobiet przyspieszyła mocniej dzięki posłaniu kobiet w kosmos szybciej niż to naprawdę miało miejsce? Obserwujemy grupę Amerykanów w Houston, gdzie zawsze jest jakiś problem, którzy często wbrew logice pędzą z kolejnymi misjami poza Ziemię, byle tylko dać lekkiego kuksańca Rosjanom, byle tylko przykryć kolejne afery prezydentów, by przywrócić Amerykanom dominację w podboju kosmosu, a więc i wizerunkowy prymat w Zimnej Wojnie.
Ale sam serial nie skupia się wyłącznie na tych sprawach „wielkich”, jak sam podbój kosmosu i walkę naukowców z kolejnymi przeciwnościami, wybuchającymi rakietami i śmiercią kolejnych osób, które walczą w tym technologicznym wyścigu. Poza makro, jest też mikrokosmos – dzieje astronautów, ich rodzin, członków pionu dowodzenia kolejnymi misjami. I każdy, poza ogromnymi oczekiwaniami wszystkich Amerykanów, musi sobie radzić także z życiem – zdradzającym mężem, mentorem, którego blask przykrywają dawne zbrodnie, byciem homoseksualistą w niezbyt tolerancyjnym społeczeństwie, życiem w bańce amerykańskiego snu, kosmicznym PTSD (zespół stresu pourazowego), deportacją czy też śmiercią bliskich. To niesamowite jak wiele wątków porusza się w „For All Mankind”, które idealnie wpisują się w tę alternatywną rzeczywistość, a które jednocześnie bywają aktualne w dyskusji społecznej także dziś.
Okazało się także, że moje obawy o nadmierną obecność postaci odgrywanej przez Joela Kinnamana były niepotrzebne. Albowiem Ed, jeden z astronautów w którego aktor się wciela, nie jest de facto postacią wiodącą. Właściwie nie mamy tutaj wiodącej postaci, gdyż serial, nieco wzorem serii „Godless” każdy epizod poświęca w większym stopniu innym postaciom. I to niesamowicie dobry zabieg, gdyż bohaterów wartych uwagi mamy tu całe spektrum i tym sposobem możemy nieco lepiej zrozumieć motywację każdego z nich. Każdy ma swoją jakąś uzasadnioną traumę, jakąś wadę, którą próbuje przezwyciężyć, którą obserwujemy także w odcinkach poświęconych innym postaciom, które możemy lepiej zrozumieć właśnie w momencie, kiedy trafi się epizod wnikający wgłąb właśnie jej. I często to właśnie ich osobistym problemom poświęcona jest lwia część wybranych epizodów, zaś te większe, „kosmiczne” sprawy rozgrywają się gdzieś tam w tle.
Całości nadawany jest także szerszy kontekst, bardzo często przewija się na przykład motyw wiadomości nadawanych w telewizji, które podsumowują pewne wydarzenia, skracają niektóre rozwiązania fabularne czy wprowadzają wątki polityczne w narrację. Niestety, te „telewizyjne wiadomości”, a więc popychanie historii do przodu (czasami o kilka lat) poprzez skrót podany w parę sekund niech wybija z rytmu i nadążania za kolejnymi istotnymi zmianami w świecie przedstawionym. Rozumiem chęć korzystania z tego zabiegu, by nie rozciągać serialu do dwudziestu epizodów, jednak niektóre wprowadzane w ten skrótowy sposób zmiany nie wybrzmiewają zbyt mocno, a więc wypadałoby nieco mocniej je wyeksponować, ot choćby krótkim dialogiem nawiązującym do wprowadzonych w świecie (i kosmosie) zmian. Parę razy musiałem sobie zatrzymać serial czy też o kilkadziesiąt sekund przewinąć w tył, by załapać co się zmieniło i jakie to ma konsekwencje na dalsze dzieje bohaterów.
Jednak da się za tym nadążyć w końcu, a wtedy mamy do czynienia z naprawdę potężną historią, która zyskuje z każdym kolejnym odcinkiem. Odkrywając kolejne karty związane z poszczególnymi postaciami, twórcy nadają także tej większej, „kosmicznej” części narracji coraz większy sens, wagę i emocje. Powoli zaczynamy zżywać się z kolejnymi bohaterami, współczuć im, gniewać się na nich czy trzymać za ich kciuki. Dodawane są także ciekawe wątki o nieco większej skali (wątek szpiegowski <3), poznajemy coraz więcej aspektów życia i pustki w kosmosie, czyli sterty kamieni, o które toczy się cała gra. A kulminacja, ostatnie trzy czy cztery odcinki to już naprawdę tak mocny kaliber emocji, że dawno już nie miałem takiej ochoty puszczać od razu kolejny odcinek. Ciężko się od tego, co twórcy przez pierwszą część sezonu nakładali warstwa po warstwie, oderwać. I nawet jeśli momentami wybrane sceny ociekają lekkim patosem czy wyświechtanymi kliszami, to absolutnie mi to nie przeszkadzało, wszedłem w konwencję całkowicie, całym sobą, przeżywałem, ocierałem łezki spod oczu, kolejne sceny pochłaniałem z szeroko rozwartą paszczą.
Nie można nic zarzucić obsadzie aktorskiej, każdy niemal otrzymuje tu swoje pięć minut, scenę, w której może zabłyszczeć. I nawet Joel Kinnaman, który był strasznie płaski w „Suicide Squad” czy lekko niewiarygodny w „Altered Carbon” tutaj wypada naprawdę dobrze. Ale obok niego świetnie spisują się inni: Sarah Jones, Michael Dorman, Shantel VanSanten, Wrenn Schmidt, Sonya Walger, Chris Bauer, Colm Feore… Widzicie, nie mówimy tu o znanych nazwiskach, a o osobach, które od lat przewijają się w serialach lub w mniejszych rolach w filmach, ale to nie oznacza, że wypadają tu kiepsko. Nie, większość wypada naprawdę wiarygodnie, kipią wręcz swoim charakterem i ciekawie się ogląda ich kolejne perypetie. Nie ma tu bohaterów czarnych i białych, każdy porusza się w swych odmętach szarości, każdy ma jakąś winę, traumę czy ciężar do przepracowania. Świetnie się ogląda jak radzą, tudzież nie radzą, sobie oni z kolejnymi wyzwaniami.
Przyczepić się mógłbym także do niektórych elementów realizacji serii, wybranych sekwencji z efektami specjalnymi, ale zazwyczaj były to drobnostki, które nie wpływały za mocno na mój odbiór całości, a niektóre braki budżetowe (wybuchy) zastąpiono ciekawymi substytutami – nagraniami z telewizji, która w tamtych latach nie była najwyższej jakości, więc maskowała niską jakość samych efektów specjalnych. Poza tym mamy jednak naprawdę solidną robotę w przypadku scenografii, rekwizytów czy też kostiumów, które zimnowojenną epokę odtwarzają. Poza tym, byłem tak mocno zaangażowany w całą historię, że nie miałem ochoty się czepiać byle pierdół, choć dałoby się pewnie stworzyć ich długą listę. Wiecie, bywają produkcje, czy to filmowe czy serialowe, gdzie takie pierdoły wybijają z imersji, kłują w oczy i podważają całą wiarygodność, nawet jeśli mowa o ciekawej historii. Tutaj absolutnie nie pozwalałem na to, by te drobne mankamenty pozbawiały mnie przyjemności z konsumowania tej historii.
Nie będę ukrywał – jestem zachwycony „For All Mankind”. Oczywiście, znowu mocno po czasie, bo właśnie ukazał się drugi sezon, który będę z ogromną przyjemnością śledził, ale czasem wolę później, ale z pełnym zaangażowaniem. A w historię tutaj zaangażowałem się bardzo mocno. To też kolejny, po „The Morning Show” serial, który udowadnia, że na dość niszowym Apple TV+ jest naprawdę dużo ciekawych treści i chyba warto dać szansę innym produkcjom z tego serwisu. „For All Mankind” to jeden z najlepszych seriali „science/alt fiction”, które widziałem. Poważnie, nie przesadzam. Tak bardzo mi siadło, że gdyby od razu dostępny był cały drugi sezon to spróbowałbym go zrobić już nie w cztery, a dwa wieczory.