Na tym blogu przeczytać możecie głównie o mediach społecznościowych, technologiach i innych skomplikowanych rzeczach, ale przecież po coś mam też kategorię lifestyle. Dotąd nie wykorzystywałem jej za często, ale to się chyba niebawem zmieni. Zaczynamy dziś: od seriali, które od kilku lat uprzyjemniają mi życie.
Zresztą, nawet social media ninje czasem wylogują się (ok, zminimalizują okno przeglądarki) i oglądają seriale. Choćby taki Kuba, który niedawno opisał promocję swojego ulubionego serialu: Gry o Tron. Większość z nas ogląda seriale. Już mniejsza z tym, że statystycznie oglądamy Klan czy inne Plebanie – i tak wiemy, że te zagraniczne są najlepsze. Ba, charakterystyka seriali pomaga budować nam mocniejsze więzi z bohaterami i wtaczać wiele ciekawych wątków. Dlatego je oglądamy – im silniejsza więź, tym większa szansa, że oglądać będziemy do ostatniego odcinka. Nawet jeśli ostatnie sezony są już odcinaniem kuponów od dawnej sławy (ósmy sezon Dextera niestety wpisuje się w ten trend.
Wymienione niżej seriale są ułożone bez większej zamierzonej kolejności. Spontanicznie wymieniłem z pamięci te najlepsze, zaś potem sięgnąłem po zapisy na Filmwebie (możecie moje konto śledzić na bieżąco, choć specjalnie aktywny nie jestem) i z kilku stworzyłem ławkę rezerwową. Koniec zanudzania, przejdźmy do meritum!
Chyba wciąż mój ulubiony serial. Dlaczego? Sama konstrukcja sprawia, że seria wciąga: każdy sezon składa się z 24 odcinków, a każdy z nich trwa fabularną godzinę (kilkanaście minut seansu zajmują reklamy w telewizji). Do tego ukazanie akcji jednocześnie z wielu kamer, łącząc na jednym ekranie kilka wątków jednocześnie. Ale to tylko konstrukcja, która bez dobrej fabuły by się nie obroniła. A ta jest równie dobra (choć wielu to pewnie zakwestionuje, cóż, to subiektywna ocena). Terroryści, agenci, układy na szczytach władzy w Białym Domu, eksplozje, pościgi, gadżety, agencyjna biurokracja… Do tego świetna (choć czasem aż zbyt) kreacja Kiefera Sutherlanda w głównej roli – Jacka Bauera. Osiem długich i piekielnie wciągających sezonów. I wątki z Tonym Almeidą… I Runkle z Californication w epizodycznej roli agenta CTU. Za kilka lat obejrzę wszystko raz jeszcze, bo to esencja moich zainteresowań (choć nieco bardziej kilka lat temu).
Od tej serii zaczęła się moja przygoda z serialami. A zaczęło się od wyjazdu na domki w liceum, gdzie w ramach rozrywki podkładaliśmy głos bohaterom tego serialu. A ja stwierdziłem: muszę to sprawdzić. I pierwsze dwa sezony wciągnąłem w pięć dni. To po dziś dzień jedna z lepszych produkcji TV, nierzadko czytam, że zmieniła ona branżę telewizyjną, serwując doskonałą historię w świetnej oprawie. Do tego idealnie skonstruowane cliffhangery (to te ostatnie sceny w każdym odcinku, po których nie możesz się doczekać następnego), które przykuwały do telewizora (lub monitora). Też pewnie kiedyś do niego wrócę.
Trzy sezony za nami i, choć coraz mniej mi się podoba, nie mogę się doczekać czwartego. Dla mnie to taki upolityczniony (a to moje zboczenie po studiach) Władca Pierścieni, na którym się wychowałem. Szkoda tylko, że ostatni sezon to głównie rozterki miłosne, śluby (a samego seksu mniej…) i jeszcze mniej Tyriona. No, ale dla samego choćby Red Wedding warto było oglądać. Ta scena tak mnie zaszokowała, że przez 5 minut nie mogłem się ruszyć. A po chwili puściłem jeszcze raz. A dzień później obejrzałem ten odcinek z Kamilem. Tak jest, HBO wie jak robić dobre seriale.
Do oglądania perypetii tego policjanta / mordercy zmusił mnie kolega ze studiów. Pierwsze dwa odcinki mnie nie przekonały, ale potem zostałem uwiedziony. I tak oto teraz oglądam rozmienianie się tego serialu na drobne. Kreacja Dextera jest świetna, fajnie ogląda się widoki z Miami czy różnych psychopatów. No, ale sezon z Trinity się już nie powtórzy, a szkoda…
Jeden z mniej popularnych seriali, o którym mało kto słyszał i którego emisję przerwali po pierwszym sezonie (co uznaję za jeden z większych skandali w historii telewizji). Ciekawa wizja, ocierająca się o psychologię, akcję i science fiction. Pewnego dnia cała ludzkość traci przytomność (katastrofy i częściowy armageddon – genialne!) i w tym czasie widzi swoją przyszłość – dokładnie to co będą robić za kilka miesięcy. Zaczynają się poszukiwania tajemniczych osób odpowiedzialnych za akcję, ustalenie czy wizje to pewna przyszłość, czy tylko sen (niektórzy nie widzieli nic – czy po prostu już nie będą żyć?). Ostatni odcinek się rozkręca, akcja dochodzi do dnia, który wszyscy ujrzeli. Czy ich wizje się spełnią? Czy złapią terrorystów? Jest już blisko i… Koniec sezonu. Idealny cliffhanger. I koniec serialu. Noż do diaska!
Jedno z ostatnich odkryć, powoduje mocne wyrwy w psychice. Na początku, zdawałoby się, bardziej komedia niż dramat. Ale obecnie akcja nabrała już takiego tempa, że nie sposób się oderwać. No, chyba, że robi się w trakcie sezonu (!) niemal roczną przerwę w emisji. Ale spokojnie, za dwa tygodnie powraca. Dla nieznających: utalentowany chemik mający problemy w rodzinie dowiaduje się, że ma raka. Chcąc zapewnić byt najbliższym zaczyna swoje talenty wykorzystywać do… Produkcji metamfetaminy. Okazuje się, że najlepszej na rynku. Potem robi się coraz mniej wesoło. I pamiętna scena z ostatniego odcinka czwartego sezonu, który zaczyna się od jednego z mych ukochanych utworów. A sama scena robi wrażenie niemal jak Red Wedding z GoT.
Od kiedy pamiętam zombiaki mnie jarają. No i są jednocześnie moją największą schizofrenią – niemal każdej nocy śni mi się apokalipsa zombie, raz przeżywam, raz nie. W każdym razie – mam wiele gotowych scenariuszy z racji doświadczenia. Poradzę sobie. :) Ale wracając do serialu: doskonale wykreowany postapokaliptyczny klimat, niezłe kreacje bohaterów (choć podobno nieco się to rozmyło w porównaniu do ekranizowanego komiksu) i momentami przyprawiająca o ciary akcja. Tym bardziej nie mogę się doczekać czwartego sezonu, w którym to znów umarli będą stanowić główne zagrożenie dla ludzi – ostatnio to właśnie inni ludzie nim byli, co nieźle uwydatniło wątki psychologiczne. Ale koniec tego – ja chcę krwi, mięcha i śmierci (nawet jeśli tylko na kilka chwil)!
Drugi, po Lost, serial, który wciągnął mnie na dobre. Ciekawy pomysł, dobra akcja (choć każdy kolejny sezon był coraz gorszy), polityczne wątki i fajne zdjęcia sprawiały, że oglądało się przyjemnie. Czasem źli bohaterowie stawali się dobrzy, potem znowu źli, ogólnie karuzela akcji pozwalała spodziewać się następnym odcinku dosłownie wszystkiego.
Jako, że historia USA była moim konikiem na studiach, to nie mogłem przejść obok tego tytułu obojętnie. Doskonale odwzorowane Atlantic City w latach prohibicji, gangsterzy, politycy i niesamowita kreacja Steve’a Buscemiego, którego mimo krzywej mordy nie da się nie lubić. I te zwroty akcji, i Al Capone, i muzyka, kultura Ameryki okresu międzywojennego. A że we wszystkim palce macza sam Martin Scorsese to wychodzi po prostu miód. A miodek jest smaczny.
Serial – legenda. Nie dość, że stał się inspiracją dla jednych z najlepszych scen w historii gier komputerowych (Omaha Beach!), to jeszcze idealnie odwzorowywał cierpienie i pożogę wojny. A w tym wszystkim – przyjaźń, sprawiająca, że każdy umierający bohater był przeze mnie opłakiwany. A trochę tam tego było. Powtórzę raz jeszcze: HBO umie robić najlepsze seriale.
ławka rezerwowych:
- Pacyfik – kontynuacja Kompanii Braci, równie doskonała, makabrycznie realistyczna i ciskająca za serce.
- Californication – pierwsze trzy sezony iście wyborne. Hank to koleś, którym chciałby być każdy: niby bezrobotny, ale bogaty, niby stary, ale ma każdą kobietę jaką chce. Charlie, seks, narkotyki i wyuzdany humor.
- South Park – krótka (w sam raz do śniadania/kolacji) i absurdalna konwencja mnie urzeka. Komentowanie bieżącej sytuacji świata w najlepszy sposób – z jajem.
- The Simpsons – jak wyżej, choć tutaj jest łagodniej, to niektóre symbole i metafory mnie rozkładają.
- Jericho – mówiłem już, że kocham post-apokaliptyczny klimat? No właśnie, a tutaj mamy małe miasteczko w Kansas po nuklearnym armageddonie. Niemal jak Fallout.
- Sleeper Cell – Muzułmanin nie pochwalający działań Al-Kaidy wstępuje do CIA i zostaje podwójnym agentem infiltrując terrorystów. Z jednej strony, łączy go więź religii ze złymi oraz ideałów z dobrymi, ale też pogarda dla działalności terrorystów, a także nienawiść do Amerykanów, którzy szufladkują, ignorują i działają bez wyczucia. Serial potrafi otworzyć mocno oczy.
Jak widzicie, lubię głównie dobrą akcję. Jestem tylko facetem. :) Oglądaliście któreś z tych seriali? Możecie w komentarzach podrzucać mi swoje dziesięć ulubionych. A ja spadam oglądać Dextera!