Na linii ognia – recenzja filmu „1917”

I Wojna Światowa nie była w ostatnich dekadach mocno eksploatowana w kinie, to późniejszy globalny konflikt był dla filmowców atrakcyjniejszym polem gry. Ale i pierwszy z konfliktów doczekał się wreszcie filmu na dużą skalę.

Nie wiadomo z czego to wynika, choć mam swoje podejrzenia. II wojna światowa była konfliktem dużo dotkliwszym, z dużo większymi konsekwencjami, które dla wielu z nas są odczuwalne do dziś. A więc mocniej rezonują z publiką. No i większą rolę w II Wojnie Światowej odegrały Stany Zjednoczone, dlatego Hollywood sięga częściej po jej historie. Poza tym, jakkolwiek tragiczny nie byłby pierwszy z tych konfliktów, nie był on zbyt atrakcyjny dla filmowców – to było głównie siedzenie w okopach. Ale cieszę się, że i to się zmienia, a „1917” może przetrzeć szlaki dla kolejnych produkcji na ten temat.

Zwłaszcza, że produkcja Sama Mendesa została zgodnie uznana za naprawdę dobry obraz przez krytykę, a także sporą część publiki (ponad 200 milionów zarobionych na świecie). A wiele osób, które film obejrzało deklaruje jeszcze jeden seans. Co najmniej jeden. No i nie ma co się dziwić, albowiem „1917” jest produkcją miażdżącą. Na wielu, nomen omen, frontach. Pozornie film nie ma skomplikowanej historii – dwójka angielskich żołnierzy wyrusza przez wrogi teren, by przekazać rozkazy oddziałom za liniami niemieckimi i uratować życia. Na pierwszy rzut oka historia bohaterów, którzy muszą dotrzeć z punktu A do punktu B. Widziałem masę zarzutów pod kątem tego filmu, że właściwie nie ma w nim fabuły. Ale ten film to znacznie więcej.

Niesamowite jak Sam Mendes potrafi tutaj tę z pozoru prostą narrację uzupełnić dialogami i drobnymi niuansami o pełną dramaturgii historię przetrwania, determinacji i prostych, ludzkich emocji. Sam zamysł stworzenia narracji za pomocą zbudowania wrażenia kamery towarzyszącej bohaterom nieustannie, bez cięć sprawia, że bohaterów poznajemy dużo lepiej. Nie tylko w dialogach, nie tylko w kluczowych scenach, ale i z każdym ich krokiem i każdą sekundą milczenia obserwujemy ich, wczuwamy się w ich role. A dzięki prowadzeniu kamery krok w krok za nimi mamy wrażenie momentami bycia ich kolejnym towarzyszem.

Poza tym, co całkiem zrozumiałe w filmie wojennym, bohaterowie nie mają łatwo. Ale te dramatyczne momenty bywają często całkowicie niespodziewane, nic ich nie zapowiada i wprowadzają widza w coraz głębsze poczucie chaosu oraz bezsensu głupoty wojny. Poza tym, film nie jest wypełniony bitwami i akcją, a raczej przemierzaniem okopów pełnych szczurów i trupów, ruin gospodarstw Francji, lasów i rzek. Mendes wie również, kiedy film powinien złapać oddech, dać nam zmierzyć się z zupełnie innymi problemami niż wróg – brakiem zapasów, czasem, odległością czy przeszkodami na naszej drodze. Bo mogą one zdecydować o naszym życiu w stopniu porównywalnym do pocisków niemieckich. Mnie jednak najmocniej urzekały i chwytały za serce sceny, w których nie wystrzeliwane są żadne pociski, a które w ważnych momentach nie przyspieszają. Zatrzymują się na chwilę, pozwalają przeżyć mocniej zwykłe ludzkie emocje.

Ten film to w dużej mierze dzieło oprawy audiowizualnej. Kiedy zdawało się, że po „Szeregowcu Ryanie”, „Dunkierce” czy „Przełęczy Ocalonych” ciężko będzie zachwycić na tym polu i pokazać wojnę w jeszcze bardziej realnym stopniu realizmu wchodzi Sam Mendes z Rogerem Deakinsem i nie biorą jeńców. To dzięki wybitnemu brytyjskiemu operatorowi oraz pracy jego zespołu Sam Mendes mógł zbudować narrację w ten sposób. Mamy wrażenie towarzyszenia bohaterom nieustannie, choć wiadomo, że nie jest możliwe zrobić taki film bez cięcia. Co więcej, cięcia można dostrzec w miarę często, kiedy kamera przesuwa się za plecami bohaterów czy innymi obiektami, w momentach, kiedy gaśnie światło oraz wykonywane są dynamiczne szwenki (przesunięcia kamery). Uważne oko to dostrzeże, ale absolutnie nie zmienia to odbioru filmu. Każdy ruch kamery zaplanowany jest perfekcyjnie, nie ma w tym dzieła przypadku.

Ale nie tylko wrażenie ciągłości ruchu kamery tutaj zachwyca. Zachwycają też pojedyncze kadry, ich kompozycja, rozmieszczenie aktorów, zaplanowanie oświetlenia czy praca setek statystów. Pod tym względem to dzieło filmowe najwyższej próby. Obrazki rozgrywające się pod osłoną nocy są tutaj tak niesamowite, że pozostają w głowie na bardzo długo. By je zrealizować Deakins ze swoją ekipą zbudowali miniaturowe scenografie, by zaplanować ruch światła oraz kamery z niewyobrażalną wręcz precyzją. No i ta piękna klamra w postaci pierwszego i ostatniego kadru to coś pięknie spinającego całość.

Właśnie, scenografie. Chcąc stworzyć film „bez cięć kamery” musiano je zaplanować bardzo precyzyjnie – tak by ani razu w oku obiektywu nie znalazła się ekipa realizatorska, by można było pewne elementy ukrywać, a także dodawać kolejne. No i same projekty były rewelacyjne, zwłaszcza okopy. Pełne błota, kraterach po pociskach artyleryjskich, szczurów i trupów. Wszystko to idealnie buduje klimat wojny, w której wrogowie siedzą w okopach w odległości ledwie kilku kilometrów od siebie.

No i na wysokie uznanie zasługuje wreszcie obsada „1917”. Duża w tym zasługa Sama Mendesa, bo produkując film tak nieoczywisty musiał dobrze przygotować dwójkę głównych bohaterów zagranych przez George’a MacKaya oraz Dean-Charles’a Chapmana. To na ich barkach spoczywa główny ciężar, albowiem to im towarzyszymy właściwie od początku do samego końca filmu. Nie rozstajemy się z nimi niemal w ogóle, co wymaga nie lada skupienia, a w takim filmie również wytrwałości, także fizycznej. A w ich oczach, gestach, postawie widać dokładnie wszystkie emocje. Jest tu też parę postaci, które do samej wnoszą w sumie niewiele i przez krótki czas są widoczne na ekranie. Ale to im wystarczy, by dać naprawdę sporo w poszczególnych momentach: Andrew Scott, Benedict Cumberbatch, Richard Madden, Claire Duburcq czy Mark Strong.

No i muzyka Thomasa Newmana zasługuje na osobne wyróżnienie. Pięknie wpisuje się w całą narrację, nadaje odpowiedni ton całości jednocześnie nie narzucając się i nie wychodząc na pierwszy plan. Wspaniałe kompozycje, które w przemyślany sposób budują i uzupełniają film Sama Mendesa o kolejną piękną warstwę. Nie można też nie docenić udźwiękowienia tego filmu, zwłaszcza w kinie IMAX. To naprawdę dzieło, które przeszywa dźwiękami. Nie ma tu wielu wybuchów, strzałów, ale kiedy już mamy z nimi do czynienia – są okrutnie przerażające.

Jest parę rzeczy, które nie do końca pozwoliły mi wejść w świat przedstawiony w filmie. Przyjęcie mocno naturalistycznego podejścia do kreowania świata sprawdza się świetnie… Do momentu, kiedy zdarza się coś niezbyt naturalnego czy realistycznego. Drobne błędy w logice bohaterów, podejmowanych decyzjach czy przeciwnicy, którzy nie potrafią strzelać potrafią lekko wybić z rytmu pięknych wydarzeń. Jestem po „1917” przekonany, że szturmowcy z Gwiezdnych Wojen uczyli się strzelać od Niemców. Rozumiem oczywiście, że przy tak skomplikowanym do zrobienia filmie ciężko część błędów wyeliminować, lecz niestety efekt końcowy nie jest tak silny jak mógł być.

„1917” to naprawdę wielkie kino. Sam Mendes porwał się na coś bardzo ambitnego i nie przegrał wymyśloną przez siebie formą. Doskonale poprowadził nie tylko narrację, ale i całą ekipę produkcyjną: bohaterów, ekipę Rogera Deakinsa, setki statystów, scenografów i dziesiątki innych osób odpowiedzialnych za każdy detal. Dlatego też mamy do czynienia z jednym z najbardziej realistycznych obrazów wojny. Bez slow motion, bez sztucznie pompowanej dramaturgii. Za to z odpowiednimi momentami stonowania, wyczekania na odpowiedni moment, wykrwawienie się. Ja to przewiduję tutaj wiele kolejnych nagród. 10 nominacji do Oscara jest absolutnie wynikiem zasłużonym. A przeczuwam, że zgarnie statuetki za połowę z nich. Roger Deakins zdjęcia, bo to niebywałe osiągnięcie techniczne, ale nie robione wyłącznie, by się popisywać, a by budować narrację i pokazać piękne obrazy. Dennis Gassner oraz Lee Sandales za scenografie, bo musieli zbudować wszystkie plany nie tylko by odtworzyć realia sprzed ponad stu lat, ale i zrobić to tak, by umożliwić realizację filmu niemal bez cięć. Ekipa od udźwiękowienia i montażu dźwięku także zasługuje na statuetkę. No i Sam Mendes, za ogarnięcie tego całego przedsięwzięcia. Będę im wszystkim mocno kibicować.

Opinia:

Kiedy wydaje Ci się, że nie da się zrobić bardziej realistycznego filmu wojennego to wchodzi Sam Mendes z Rogerem Deakinsem i robią swoje. Oj, będą tutaj Oscary.

Moja Ocena:
8
/10
Film obejrzałem w:
Cinema City
Partnerzy Troyanna