Ostatnio coraz częściej podobają mi się filmy z gatunków, których fanem nigdy nie byłem. Czy to starość czy coś innego?
Jeśli czytujecie moje filmowe recenzje od jakiegoś czasu to zapewne widzieliście nie raz jak piszę „nie lubię tego gatunku filmowego, ale…”. Spotkać to można było głównie przy recenzjach horrorów, choć zbyt wielu ich nie recenzowałem. Bo nie lubię horrorów. Przynajmniej tak mi się wydawało, ale w ostatnich tygodniach mocno się to wszystko pozmieniało, aż doszedłem do ciekawego wniosku.
Każdy z nas ma swój ulubiony gatunek kina. Dla mnie są to blockbustery (zwłaszcza z komiksowymi postaciami), kino akcji oraz dramaty. Jak się spojrzy na listę moich trzech ulubionych filmów w życiu, to potwierdzają one powyższą tezę. Mamy na tej liście bowiem „Fight Club”, a więc trochę akcyjniak, a trochę dramat. Jest na niej także „Dark Knight”, może nie jest to klasyczny blockbuster komiksowy w stylu tego, co serwuje nam od ponad dekady Marvel, jest w nim mocny ładunek akcji, ale i dramatu. Ostatnim filmem na tej liście od trzech lat są „Zwierzęta Nocy„, czyli klasyczne dramacisko.
Tak jak mamy swoje ulubione gatunki kina, tak mamy także gatunki, za którymi nie przepadamy i na które do kina raczej się nie wybierzemy. Nie biorę tu pod uwagę filmów, których nie jesteśmy w grupie docelowej (w moim przypadku kino familijne, młodzieżowe). No i ja miałem listę takich gatunków całkiem długą: horrory, komedie romantyczne, melodramaty (wystarczy, że wiele moich melanżów stawało się melo-dramatami) czy kostiumowe (nie historyczne czy wojenne, ale takie bardziej intrygi pałacowe w przebraniach).
Gatunki, które lubimy oraz te, których nie lubimy kształtują się w nas przez całe życie, są efektem naszych życiowych doświadczeń, gustu oraz filmów z danego gatunku, które oglądaliśmy w młodości. I je polubiliśmy lub nie. Jeśli w młodym wieku obejrzeliśmy wiele komedii romantycznych i nam się nie spodobały, to prawdopodobieństwo, że sięgniemy po ten gatunek mając już ukształtowany gust jest znacznie mniejsze.
Do tego warto doliczyć wartość sentymentu, na którym twórcy, także filmowi, lubią często grać. Najbardziej podoba nam się to, co już znamy, schematy, które potrafimy przewidzieć, bo dają nam psychologiczną nagrodę w postaci myśli „ha! Przewidziałem to, ale jestem mądry!”. Tak samo jest z postaciami, motywami filmowymi, a często i z całymi gatunkami. Ja staram się całym sobą walczyć z siłą sentymentu, czasem jestem na niego oporny (nie jestem wielkim fanem „Stranger Things”, który na sentymentaliźmie bazuje), ale też pewnym uproszczeniom ulegam.
Kiedy więc po wielu latach wchłaniania popkultury, różnej maści dzieł popkultury i mając już pewne schematy myślowe poukładane, niechętnie do kina idziemy na gatunki, które nam nie odpowiadają. Dla mnie takimi gatunkami stały się komedie romantyczne. Bo wszystkie działają według takiego samego schematu: ona i on, mają swoje problemy, poznają się i nagle problemy schodzą w cień, ale napotykają wspólnie jakąś przeszkodę, wydaje się, że nic z tego nie będzie i… JEDNAK SIĘ UDAJE. No kto by się spodziewał. Podobnie z horrorami, która większość bazuje na prostackich jump-scare’ach, a tych nie dzierżę. Podobnie nieco było u mnie zawsze z kryminałami, gdzie schematy działały podobnie, ale winny zawsze był ktoś inny. No i kostiumowe – pałace, piękne stroje, ktoś na kogoś leci, ktoś se jedzie na wojnę i leci już na kogoś innego. NO KOGO TO OBCHODZI.
W ostatnich miesiącach jednak starałem się dawać szansę tym gatunkom, które uważałem za nie odpowiadające moim gustom i kurczę, trochę się pozmieniało! Bo właściwie w każdym z powyższych gatunków w ostatnich latach obejrzałem wybitnie doskonały film!
Spójrzmy na horrory, jestem absolutnie zachwycony tym, co czyni dla tego gatunku Jordan Peele. Jego „Get Out” z miejsca stał się chyba moim ulubionym horrorem, ponieważ dawał masę świeżości w tej dziedzinie kina, odpowiednio wyważony humor i udowodnił, że można robić ciekawe horrory bez wielkiej ilości potworów i morderców wyskakujących z szafy. Dwa lata później „To my” potwierdziło trend. Wpisuje się w to także „Ciche Miejsce” Johna Krasinskiego. Można robić horrory w ciekawy sposób i takie horrory naprawdę mi się podobają.
A co z komediami romantycznymi? No tutaj jest dość ciężko, właściwie jedyny film, który w całym życiu z tego gatunku mi się spodobał to „500 dni miłości”, a to już przecież ponad dekadę temu było. Ale wtedy na przykład pojawia się tegoroczny film „Niedobrani„, w którym Jonathan Levine pokazuje, że można w niewielkim stopniu odejść od nudnej klasyki, dorzucić inteligentny humor (poza żartami o masturbacji), by zrobić ciekawy film z tej szufladki. I taki, który mi się spodoba.
Ok, a co z filmami kostiumowymi? No, tu wciąż mam lekki problem, ale pojawiają się czasem ciekawsze produkcje (właśnie przypomniałem sobie, że czas chyba się zabrać za serial „The Crown”…), a raz na jakiś czas nawet genialne. Pamiętacie „Faworytę„? Toż to arcydzieło, a przecież film ma strukturę klasycznego filmu kostiumowego. Wystarczy jednak ciekawy pomysł, nietypowy twórca (Yorgos Lanthimos) i można zrobić coś odpowiedniego, świeżego i trafiającego w mój gust w tym temacie. A kryminały? No kurde, „Na noże” to jeden z najlepszych filmów tego roku!
I tu dochodzimy do wniosku, jaki wpadł do mojego mózgu parę dni temu. Moim problemem nie są gatunki filmowe, ale słabe i niezbyt kreatywne do nich podejście. Bo to właśnie słabe filmy danego gatunku, które oglądaliśmy dawniej sprawiły, że nabraliśmy do tych gatunków uprzedzeń. Wszystkie tak samo przewidywalne, schematyczne i nudne horrory wypełnione jump-scare’ami sprawiły, że nie mogłem znaleźć dla siebie niczego odpowiedniego w tym gatunku. Wszystkie mdłe, przesłodzone i wtórne komedie romantyczne sprawiły, że nie mam ochoty sięgać po kolejne, obawiając się powtórki z „rozrywki”. Są gusta i guściki, ale poza nimi bardzo istotne są także nasze dotychczasowe doświadczenia.
Nie powiem, to odkrycie, niezbyt przecież odkrywcze, mocno mi otworzyło głowę i aż mam ochotę częściej sięgać po filmy z gatunków, które jeszcze niedawno świadomie pomijałem. Sęk w tym, że obawiam się, że ponownie trafię na coś niezbyt wygórowanego i mój zapał znowu pójdzie na marne. Na pewno nie mam jednak zamiaru zamykać się na jakiekolwiek gatunki. Bo to nie gatunki same w sobie są winne temu, że nie chcę ich oglądać. Najbardziej szkodzą im zwyczajnie słabe filmy.