Jeden z moich ulubionych współczesnych reżyserów, Denis Villeneuve, musiał się zmierzyć z prawdziwą legendą. Wszak film „Blade Runner” Ridleya Scotta przez wielu uważany jest za kultowy. Niewielu twórców potrafiło się zmierzyć z legendą tego kalibru obronną ręką i wyjść z tego z podniesioną głową.
Ciężko oceniać „BR 2049” nie patrząc na tę produkcję przez pryzmat oryginału. Dlatego tę recenzję rozpocznę od opisania swojego rozczarowania filmem sprzed trzydziestu pięciu lat.
Lepiej późno niż wcale…?
Tak, byłem rozczarowany „Blade Runnerem”, a raczej „Łowcą Androidów” (dziwne, ale i dobre, że dystrybutor przy kontynuacji nie bawił się w spolszczanie tytułu). Był to jeden z TYCH filmów, do których zabierałem się bardzo długo. Taki, którego szkoda obejrzeć na marnej jakości ekranie. Taki, który zasługiwał na najlepsze możliwe warunki. Dlatego z legendą przyszło mi się zmierzyć dopiero niespełna rok temu – po zakupie telewizora. Czy miałem wysokie oczekiwania? A jakże! Jednak mocno nieprecyzyjne – nie wiedziałem tak naprawdę o czym ten film jest i na czym polega jego domniemany geniusz, o którym wiele osób z grona moich znajomych opowiadało.
Dostałem jednak coś, czego sobie nie wyobrażałem zupełnie. Ani kino akcji, ani fabuła mieszająca w głowie swoimi rozterkami na temat transhumanizmu. Po prostu – spoko film, z bardzo dziwną narracją. Doszedłem jednak do wniosku, że film ten obejrzałem zdecydowanie za późno, by w pełni dostrzec jego geniusz. W momencie premiery, w 1982 roku, film poruszał tematy, które w popkulturze nie były jeszcze zbyt oczywiste. Jednak po obejrzeniu wszystkich „A.I”, „Matriksów” i „Ex-Machin” i w dobie dynamicznego rozwoju sztucznej inteligencji „Blade Runner” nie był w stanie mnie zaskoczyć czymś wyjątkowym. Na swoje czasy był to jednak nowatorski projekt. Realizacja, choć wciąż piękna, nie robiła aż tak mocnego wrażenia. Nie chodzi o to, że się zdezaktualizował, ale jednak nieco trącił myszką. I jasne, ponad trzy dekady temu to wszystko musiało robić dużo większe wrażenie, ale dzisiaj jestem przyzwyczajony do nieco innych standardów.
I to wszystko nie oznacza, że uważam „Łowcę Androidów” za film słaby. Ba, to wciąż bardzo dobra produkcja z kosmiczną wręcz kreacją Rutgera Hauera. Dałem mu również wysoką notę – 8/10. Spodziewałem się jednak, że nieco bardziej mnie sponiewiera i otworzy mi nowe wątki do rozmyślania i czytania o tematach sztucznej inteligencji, robotów i pokrewnych. No, ale po prostu to nie zadziałało. Nie w moim przypadku.
Blade Runner Batmanem Villeneuve’a
Kiedy jednak dowiedziałem się, że planowana jest kontynuacja, a za projekt odpowiadać będzie Denis Villeneuve – a było to jeszcze zanim mieliśmy możliwość obejrzenia pierwszego science fiction w wydaniu tego artysty (kapitalny „Arrival„) – zacząłem sobie robić jeszcze większe nadzieje. Kanadyjski reżyser jest od dwóch lat (czyli od kapitalnego „Sicario„) moim drugim ulubionym wizjonerem kina po Christopherze Nolanie. Miał na koncie już dużo udanych produkcji, lecz nie przyszło mu dotąd zmierzyć się z wielkimi tytułami i pracować na ogromnych, hollywoodzkich budżetach („Arrival” to „skromne” 47 milionów dolarów).
Pokuszę się o stwierdzenie, że Villeneuve znalazł się w takim momencie kariery, co Nolan przed premierą „Batman Początek” – był uznawany za dobrego artystę opowiadającego ciekawe historie, ale nie otrzymał jeszcze zaufania (czytaj: budżetu) od wielkiego studia do pracy nad wielkim projektem. I tak jak „Początek” sprawił, że Nolan zaufanie Warner Bros. się spłaciło, dzięki czemu otrzymał możliwość zrealizowania jeszcze większych projektów, co sprawiło, że jest obecnie w lidze mistrzów współczesnego przemysłu filmowego, tak „Blade Runner 2049” może stanowić świetną trampolinę do awansu do pierwszej ligi dla Villeneuve’a.
Od początku byłem optymistą przy tym projekcie, mimo rozczarowania oryginałem. Moja wiara napędzana była jeszcze jednym elementem układanki „BR 2049”, który przy okazji tego projektu był kluczowy. A jego imię to Roger Deakins. Oryginał czerpał najlepsze wzorce z rzemiosła operatora filmowego tworząc naprawdę piękne kadry, gdzie kluczową rolę odgrywa oświetlenie każdej scenografii i piękne kadrowanie. A nie znam lepszego współczesnego operatora, który potrafiłby tak pięknie wykorzystać grę światłem do kamery niż siwy Deakins.
Po tych kilku wprowadzających akapitach należałoby jednak przejść do sedna sprawy, czyli zadać sobie pytanie:
czy „Blade Runner 2049” dźwiga ciężar swojego kultu?
Nie wyobrażałem sobie zobaczyć tego filmu w kinie innym niż IMAX, zwłaszcza po tym jak przeczytałem, że nad konwersją filmu na format tego kina czuwał sam Deakins. Bardzo też dobrze, że w IMAXie ten film nie jest pokazywany w technologii 3D, a w klasycznym 2D, po prostu ze świetnym udźwiękowieniem i ekranem potrafiącym sobie poradzić w pełni z pięknymi zdjęciami.
Ale po kolei. „Blade Runner 2049” przenosi nas do świata przedstawionego w oryginale 30 lat później. Sytuacja na świecie nieco się zmieniła, zmieniła się też sama Kalifornia czy technologia, lecz na szczęście wciąż czuć, że to jedno uniwersum. Twórcy podeszli z dużym szacunkiem do materiału oryginalnego i choć świat wykonał kilka kroków do przodu, tak nie zmienił się całkowicie. Wciąż dominuje brud, szarości przecinane jaskrawymi kolorami neonów czy hologramów. Świat spowity jest deszczem, śniegiem, kurzem i beznadzieją. Stara generacja androidów odeszła do lamusa ustępując nowej, a jednym z nich jest główny bohater filmu grany przez Ryana Goslinga – oficer policji K.
Subtelny hołd dla pierwowzoru
Sama fabuła, choć przedstawia nowe wydarzenia jest zbudowana na gruncie pozostawionym przez pierwowzór i w wielu miejscach do niego nawiązuje. Jest to jednocześnie zrobione na tyle umiejętnie, że nie jest to mocne i wprost granie na sentymentach, jak w przypadku choćby ostatnich „Gwiezdnych Wojen: Przebudzenie Mocy”, gdzie zagrywki sentymentalne nie przeszkadzały, ale były zbyt naoczne. Nie, Villeneuve sprawnie żongluje motywami z „Łowcy Androidów” nie wciskając ich na siłę przed nasze oczy. Większość z nich zresztą jest na tyle subtelna, że można je łatwo przeoczyć. Inaczej mogą to odbierać fanatycy poprzedniej odsłony, jednak dla mnie wyszło to całkowicie naturalnie.
Sam film jest bardzo długi i dla wielu może się wydawać po prostu nudny. Dla mnie jest to po prostu sprawna kontynuacja dynamiki oraz sposobu narracji z pierwowzoru. Miewałem momenty znużenia w trakcie seansu (co z jednej strony wynikało także ze średnio przespanej nocy), jednak śmiało mogę uznać, że to najlepsze momenty znużenia, jakich doświadczyłem w kinie. Bo choć kilka scen się przeciąga, tak wszystko ma swoje uzasadnienie – budowanie klimatu, nawiązywanie do znanych widzom motywów (ostatnie kadry z Goslingiem mogą nieco przypominać ostatnie kadry z Hauerem) i przedstawianie ciekawego świata.
Film nie ucieka też od wywoływania dyskusji o człowieczeństwie sprawnie żonglując tematami o „człowieczeństwie” androidów. Co sprawia, że ludzie są ludźmi? I choć fabuła jest zbudowana wokół tego motywu, tak wydaje mi się, że można było dialogi na egzystencjalne tematy uwypuklić nawet mocniej. Było na to jeszcze sporo miejsca, jednak nie zostało ono zagospodarowane w tym celu. Całe szczęście, znalazło się miejsce na nieoczekiwane zwroty fabularne, czyli coś, z czym ostatnio w kinie spotykam się coraz rzadziej, więc tym bardziej jestem w stanie docenić.
Nie wszystko gra idealnie
Nie oznacza to jednak, że treść filmu pozostaje bez skazy. Za tę można uznać motywację bohaterów drugoplanowych, której ciężko się doszukać. Dotyczy to zwłaszcza głównego antagonisty – Niandera Wallace’a (Jared Leto). To jedna z ciekawszych postaci w całej produkcji, jednak otrzymujemy jej po prostu zdecydowanie za mało, by móc stwierdzić o co mu naprawdę chodzi i czy ma jakikolwiek większy cel poza schwytaniem bohaterów. Tak jest także w przypadku „opiekuna” sierocińca czy wielu innych postaci, które zdawały się mieć ogromny potencjał. Jednak może o to twórcom chodziło? Nie podać wszystkiego na talerzu, a zmusić nas do dywagacji i poszukiwania sensu (albo jego braku) w motywach działania postaci.
Najwięcej czasu spędzamy na ekranie z K i w tej roli Gosling jest typowym Goslingiem. Chodzi z miejsca na miejsce, patrzy wokół i czasem rzuci jakąś kwestią, lecz generalnie jest chłodny i opanowany, jak na androida przystało. I jak w wielu filmach sposób gry tego aktora potrafił irytować, tak tutaj sprawdza się naprawdę nieźle. Trochę podobnie jest zresztą z Deckardem (Harrison Ford), który nie wyróżnia się niczym szczególnym (co jeśli jednak też jest replikantem?!), ale od początku czuć, że mamy do czynienia z tą samą postacią, co w „Łowcy Androidów”. Aktorsko film nie jest majstersztykiem, lecz każdy w swojej roli sprawdza się co najmniej solidnie. Najbardziej szkoda niewykorzystanego potencjału postaci Jarda Leto.
Oscar dla Deakinsa raz proszę!
Napiszę to od razu: jeśli Roger Deakins nie dostanie Oscara za zdjęcia do tego filmu to ja naprawdę nie wiem czy kiedykolwiek dostanie. A przecież ma już na koncie TRZYNAŚCIE (!!!!) nominacji. To, czego dokonał w „Blade Runner 2049” jest swoistym arcydziełem. Każdy kadr jest tak piękny, że nie dziwię się, że wiele scen trwa dłużej niż to byłoby uzasadnione fabularnie. Wystarczy, że jest uzasadnione wizualnie. Nie tylko szerokie przestrzenie pustkowi, ciasne odpychające kadry z Los Angeles, ale nawet zwykłe dialogi są tak kapitalnie oświetlone i skomponowane, że zasługują na peany. Czy to rozmieszczenie aktorów (najczęściej przy źródłach świateł), czy to refleksy światła malowane wodą, czy to neony i hologramy wpisujące się w skąpane w ulewie miasto – wszystko tutaj jest tak doskonale zaplanowane i wypełnione, że chętnie obejrzę sam film jeszcze raz nawet bez dźwięku, byle tylko móc w pełni docenić każdą klatkę tego majstersztyku.
Nieco słabiej wypada jednak warstwa dźwiękowa. I mam tu na myśli zarówno samo udźwiękowienie, jak i muzykę w filmie. Mamy oczywistą kontynuację motywów znanych z „Łowcy Androidów”, która jednak nie jest w jakiś szczególny sposób rozwijana. Nie wiem czy to właśnie dlatego na ostatniej prostej za udział w projekcie podziękowano Johanowi Johanssonowi, który dotychczas komponował kapitalne ścieżki dźwiękowe do filmów Villeneuve’a. Do pracującego nad muzyką Benjamina Wallfischa dołączył będący także geniuszem Hans Zimmer, ale coś przeczuwam, że była to decyzja podyktowana podjęciem bezpiecznej decyzji. Choć muzyka jest ładna, to nie odkrywa żadnych nowych motywów i podejmuje kultowe już dzieło Vangelisa przygotowane na potrzeby pierwowzoru Ridleya Scotta.
Awans do pierwszej ligi
„Blade Runner 2049” zrobił na mnie większe wrażenie niż oryginał. Wiem, teza dość kontrowersyjna, lecz będę się jej trzymał. Film nie jest w warstwie treści nowatorski, na pewno nie w takim samym stopniu co „Łowca Androidów” 35 lat temu. Ba, wielu ten film może po prostu nużyć swoim stylem i powolnym tempem narracji. Umówmy się, to prawie trzygodzinny seans, gdzie akcji zbyt wiele nie zaznamy. Ale zaznać możemy na wielu innych płaszczyznach, z wizualną na czele. Jeśli więc umiemy docenić kunszt operatorski, scenograficzny, kostiumowy to film wcale nie będzie się tak dłużył. Denis Villeneuve wraz z ekipą (Deakins!) byli w stanie nie tylko udanie nawiązać do pierwowzoru i nie zbezcześcić jego legendy, ale i dodać dużo dobrego od siebie. Wyszli z tego starcia zwycięsko. A Denis Villeneuve trafia tym samym do pierwszej ligi twórców współczesnego kina. Czas na awans do Ligi Mistrzów. Czy dokona tego już w przyszłym roku z kolejną ekranizacją „Diuny”? Niewykluczone.
Aha, ja w swoich ocenach nie uwzględniam połowicznych ocen, ale ten film zasługuje na więcej niż 8, ale chyba jednak mniej niż 9, więc wyjątkowo: