Byłem w Berlinie, plan na wyjazd miałem w zasadzie dość niecodzienny – melanż. Lecz nie taki typowy, cebularski, by się upić przed wyjściem do klubu i nic nie pamiętać.
Biorę udział w konkursie na najlepszego twórcę roku – Gala Twórców. Jestem dość blisko czołówki, więc będę wdzięczny jeśli oddasz na mnie swój głos. Głosować można tutaj.
Podszedłem do tematu zgoła inaczej. Wszak spędziłem tam niewiele ponad 50 godzin – musiałem je dobrze wykorzystać, tradycyjnie już, żałując sobie snu. Pierwszej nocy sześć godzin, drugiej cztery. I to za dnia. Nocą w Berlinie jest za wiele ciekawych atrakcji by spać.
Przed wyjazdem wraz z techno-przyjacielem ułożyliśmy sobie listę celów na wyjazd: impreza w Tresor, Watergate i mekce techno – Berghain. Oczywiście cele te nie były proste do zrealizowania, ze względu na legendarną wręcz selekcję. Mimo tego wciąż znacznie ciekawsze niż Brama Brandenburska czy Alexanderplatz. Na te nudy zostawiliśmy sobie parę godzin, na prawdziwe atrakcje (czytaj: techno) kilkanaście.
Selekcja w najbardziej legendarnych klubach stolicy Niemiec urosła do rangi wielkiego wyzwania. W każdej kolejce stoi się minimum godzinę, w trakcie której przecież trzeba się grzecznie zachowywać. Nie można być pijanym, lepiej nie być w większych grupach, ani pojedynczo. Wystarczy „widzimisię” selekcjonera by odpaść po odstaniu sporego czasu.
My mieliśmy szczęście, gdy wchodziliśmy do Tresor z kolejki wyrzucono dwie podobno pijane osoby przed nami, po których niespecjalnie było to widać… Zaś przy wejściu do Watergate wyrzucono stojącego przed nami Polaka – był sam. Nam się, o dziwo, udało. Najtrudniej jest jednak wejść do najbardziej legendarnego klubu, jakim jest Berghain. Tam mocno liczy się ubiór: podobno lepiej wyglądać jak menel niż hipster (w sumie to chyba to samo?)
Wjazd do klubu kosztuje zawsze w okolicach 15 euro, co też odstrasza przypadkowe osoby. Dlatego w środku klubów panuje zaskakująca harmonia towarzystwa: wszyscy bawią się grzecznie i bardzo dobrze – wszak grają sami dobrzy DJ’e. Nam udało się trafić na Joela Mulla w Tresorze oraz Dominika Eulberga w Watergate.
Tresor (czyli z niemieckiego Bunkier) to klub w starym, betonowym… Tak jest, zgadza się – bunkrze bez okien. Jest to właściwie wielopoziomowy labirynt, w którym nietrudno się zgubić. Zwłaszcza w dolnej części, gdzie jest bardzo klimatycznie. Pomieszczenia z kratami niczym w więzieniu, parkiet ze ścianą dymu i stroboskopem sprawiają, że można się nieźle przytłoczyć. Sylwetki współtowarzyszy parkietu jedynie majaczą przed oczami, a jedyne, co słychać to rzęsisty, mocny bit. Tresor robi niesamowite wrażenie. Kocham postindustrialne klimaty, każda impreza w Stoczni Gdańskiej była fajna, więc i tu się odnalazłem.
Inaczej było w Watergate. Po odstaniu swojego, udało się nam wśliznąć do budynku nad samą Szprewą – palarnia mieściła się na małej barce. Sam klub jest już nieco bliższy współczesnym standardom – światełka, kolory, elegancki bar i dwa poziomy dobrej muzyki. Dominik Eulberg zagrał naprawdę doskonałą imprezę i szkoda mi było, jak o 5 schodził ze sceny. To skłoniło nas do kolejnego ruchu – podbicia mekki techno, czyli Berghain.
Wcześniej rozmawialiśmy z paroma doświadczonymi wiksiarzami, którzy mówili, że jest bardzo ciężko, trzy godziny stania w kolejce, wyglądamy za poważnie i w ogóle. Jednak ponoć rano, jakoś od godziny 6 robi się luźniej. No to co, z Watergate wyruszyliśmy w pieszą wyprawę do naszej mekki.
Idąc wzdłuż Warschauer Strasse mijaliśmy strudzonych wiksiarzy, zapewne odmaszerowujących z legendarnego miejsca. Aż w końcu dotarliśmy i my. Kolejka była… Długa. Na jakąś godzinę stania. Bez gwarancji wpuszczenia do środka przez groźnie wyglądającego Svena. Szybkie spojrzenie na zegarek – 7 rano, jeszcze szybsza wymiana spojrzeń między nami i decyzja zapadła szybko – wracamy do domu. Lecz kiedyś tu wrócimy.
Imprezy techno w Berlinie odczuwa się nieco inaczej niż w Polsce. Przede wszystkim są tłumy, a ludzie są na nieco wyższym poziomie, wszak pierwszym sitem jest cena wejścia, drugim ostra selekcja na wejściu. Można wyczuć wysokie wzajemne poszanowanie wśród uczestników imprezy, jak ktoś Cię szturchnie to przeprosi. Gdy rozleje piwo – postawi nowe. Pewnie to kwestia kultury, świadomości muzycznej i tolerancji znacznie większej niż w Polsce. Nie wiem, w każdym razie, czułem się tam bardzo dobrze.
Mekka pozostała jednak niezdobyta. Jednak nawet największą twierdzę można podbić, co też zapewne niebawem uczynię. Najpierw muszę podreperować budżet – wjazd do klubów i Jameson w środku kosztowały zauważalnie dużo. No i zdrowie też muszę sobie wyrobić. To był mój trzeci wyjazdowy weekend, po Audioriver i Nowych Horyzontach. Przede mną jeszcze jeden – See Bloggers. Odpocznę i odeśpię dopiero za tydzień. I wtedy zacznę planować podbój Berghain.
PS. Sorry za znikomą liczbę zdjęć z klubów – w każdym z nich jest zakaz fotografowania. W sumie – nie dziwię się.