Nikt nie prosił, ale może ktoś potrzebował. A więc wreszcie zebrałem się w sobie i postanowiłem zebrać najlepsze moim zdaniem albumy 2022 roku w szerokim, corocznym podsumowaniu.
I to był rok, w którym odkrywałem dużo więcej muzyki niż w poprzednich latach. I wieloma tymi odkryciami się zachwyciłem, a wiele też po prostu mi się spodobało. To sprawiło zaś, że w zestawieniu za 2022 rok znalazła się rekordowa (dla tych podsumowań) liczba 125 albumów.
I choć w liczbie odsłuchanych utworów względem poprzedniego roku jest zauważalny spadek, tak była to muzyka zdecydowanie bardziej zróżnicowana.
Zobacz moje poprzednie podsumowania:
Jeszcze tylko wspomnę o moich kryteriach i będzie można rozpoczynać. Pod uwagę biorę wyłącznie albumy wydane w 2022 roku, cyfrowo i fizycznie, bez konieczności wydania tej płyty w Polsce. Ponadto, biorę pod uwagę głównie longplaye, nie EP-ki (choć są małe wyjątki od tej reguły). Dlatego w zestawieniu są płyty, które podobają mi się jako całość, nie uwielbiam je za pojedyncze utwory. Taki album musi być od początku do końca na wysokim poziomie. Mała zmiana zaszła natomiast jeśli chodzi o uwzględnianie w moim zestawieniu muzyki filmowej. Zazwyczaj tego unikałem, lecz tym razem musiałem zrobić wyjątki. Nie śledzę ścieżek filmowych zbyt uważnie na bieżąco, ale są płyty z tego gatunku, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
W poniższym zestawieniu mamy różne gatunki muzyczne, mamy muzykę z całego świata i różnych rejonów emocjonalnych. Trochę mało w tym roku wyróżniłem muzyki z Polski, co smuci mnie podobnie jak mocny wpływ sceny rapowej na całokształt muzyki w tym kraju. Czasem mam wrażenie, że w Polsce jedyna muzyka, jaka się liczy to hip hop i disco polo. A to nie jest prawda i sporo dobrego na rodzimym rynku się pojawia, choć niekoniecznie w orbicie moich zainteresowań. Obym w podsumowaniu za 2023 rok mógł napisać o kilku wspaniałych polskich albumach. Jednak zanim to nastąpi, pochylmy się nad albumami z 2022 roku. Bo jest się nad czym pochylać. Mamy tu bowiem do przestudiowania aż 125 płyt. Pierwsza część zestawienia do albumy wyróżnione, a więc takie, które mi się spodobały, ale jeśli za parę lat będę wspominał rok 2022 to nie będę o nich pamiętał w kontekście tego fragmentu życia. Na koniec jednak albumy, które naznaczyły dla mnie ten rok. Kolejność, jak zawsze, nieprzypadkowa.
WYRÓŻNIENIA
The Album Leaf „Past And Future Tense”
The Mars Volta „The Mars Volta”
Broken Social Scene „Old Dead Young (B-Sides & Rarities)”
Mild Orange „Looking For Space”
Burial, Four Tet „Nova / Moth”
Big Thief „Dragon New Warm Mountain I Believe In You”
The Crystal Method „The Trip Out”
Neil Landstrumm „Sell_By_Date”
Delia Meshlir „Calling the Unknown”
Mary Lattimore „West Kensington”
Sudan Archives „Natural Brown Prom Queen”
Raul Lovisoni, Francesco Messina „Prati Bagnati Del Monte Analogo”
The Album Leaf „Something in the Dirt (Original Motion Picture Soundtrack)”
Matthias Lindermayr „Sequence”
Esmerine „Everything Was Forever Until It Was No More”
Interpol „The Other Side Of Make-Believe”
Deepchord „Functional Extraits 2”
Inigo Kennedy „Tides Indefinite”
The Weather Station „How Is It That I Should Look At The Stars”
Kojey Radical „Reason to Smile”
Fred again… „Actual Life 3 (January 1 – September 9 2022)”
Matthew Halsall „Changing Earth”
Yeah Yeah Yeahs „Cool It Down”
Bartees Strange „Farm to Table”
Nadążacie jeszcze? Sporo tych wyróżnionych albumów, nie wszystkie znam od pierwszej do ostatniej sekundy, ale większość zrobiła na mnie dobre wrażenie. Jednak jest niemal drugie tyle albumów, które mniej lub bardziej mnie zachwyciły w 2022 roku, a zatem czas przejść do tych najwspanialszych, moich ukochanych wydawnictw z tego roku.
NAJLEPSZE ALBUMY 2022 ROKU
ASC „Colours Of Absence”
Nie spodziewałem się po producencie ciężkiego techno tak pięknej i udanej wolty w kierunku ambientów i muzyki relaksacyjnej. Wyszło bardzo kojąco.
Oiseaux-Tempête „What On Earth (Que Diable)”
Dość osobliwy tytuł na liście, uciekający od szufladkowania, ma w sobie coś z ambientów, elektroniki czy post rocka, a momentami sięga nawet po muzykę etniczną. W swojej osobliwości zaś bardzo spójny, głęboki i pociągający album.
Foals „Life is Yours”
Niby Yannis z kolegami mają na koncie dużo lepszych albumów, ale sentyment i słabość do jego wokalu sprawiają, że słucha się tego naprawdę miło. Aż nawet rozważam udział w nadchodzącym koncercie.
Inigo Kennedy „Elysian Splinters”
Za wiele tutaj się rozwodzić nie będę, Inigo to od niemal dekady jeden z moich ukochanych producentów elektronicznych, ze sobie tylko znanym sznytem i wieloma oznakami wirtuozerii. Jak coś wydaje to jest niemal zawsze świetne.
Hot Chip „Freakout/Release”
Trochę jak z Foals, sentyment za czasami młodości, kiedy na imprezach na gdańskiej stoczni skakało się do „I Feel Better”. Ale Hot Chip nadal potrafią robić ciekawą muzykę i mimo charakterystycznego stylu udaje im się odkrywać świeże elementy.
Kiwi Jr „Chopper”
Niby nigdy nie byłem w pełni zakochany w indie rocku, niby nie potrafiłem zachwycić się tą muzyką na początku XXI wieku. Ale towarzyszyła mi dość mocno mimo wszystko. I teraz, kiedy nurt ten najlepsze lata ma za sobą, algorytm Spotify podrzuca mi nieznany wcześniej mi zespół i… Przepadłem na parę dni dość mocno. To brzmi jak The Strokes w czasach świetności. A więc nic nowego, wszyscy to znamy, ale… Kurczę, wpada w ucho!
Gold Panda „The Work”
Oj, brakowało mi geniuszu tego producenta. Niestety, przez ponad dekadę nie potrafił nawiązać do maestrii debiutanckiego „Lucky Shiner”, już trochę postawiłem na nim krzyżyk, ale kiedy usłyszałem pierwsze nuty „Swimmer” to wiedziałem od razu, że to najlepszy album od lat. I każdy kolejny utwór z tej płyty podtrzymywał mnie w tym świetnym wrażeniu.
Daniel Rossen „You Belong There”
Solowy album wokalisty i lidera zespołu Grizzly Bear nie różni się za wiele od twórczości Grizzly Bear. Dla jednych to będzie wada, dla innych zaleta. Dla mnie to po prostu miły i kojący album.
✝✝✝ (Crosses) „PERMANENT.RADIANT”
Jestem prostym człowiekiem: słyszę głos Chino Moreno – miękną mi kolana. A jak dodamy do tego ciekawe koncepcje i sprawnie wyprodukowane elektroniczne elementy, to mamy naprawdę dobre dzieło, najlepsze bodaj w historii tego pobocznego projektu wokalisty Deftones.
Burial „Antidawn EP”
Tradycyjnie dla moich zestawień, powinienem teraz wspomnieć: rok, w którym Burial wydaje coś nowego, to zawsze dobry rok. I tutaj brytyjski producent był bardzo aktywny, choć nie wszystko mnie tak mocno ujęło. Nie wiem też, czemu ten album uznawany jest za EP, skoro to aż pięć utworów trwających ponad 43 minuty, będąc więc jedną z większych premier Buriala od czasów „Untrue”. Pięknie płynące dzieło.
Actress „Dummy Corporation”
Wydanym w 2020 roku „Karma & Desire” Darren Cunningham mocno rozpalił apetyt na kolejne swoje dzieła. I choć jego nowy album nie dotarł na tak wysoki poziom jak poprzedni album, to jest to wciąż popis fantazji, dynamiki i kreatywności na bardzo wysokim poziomie. Zwłaszcza w tytułowym, płynącym niemal 20 minut utworze.
D. Tiffany & Roza Terenzi „Edge Of Innocence”
Dość osobliwy zbiór dźwięków, które ciężko zaszufladkować. Generalnie jest to elektronika, najczęściej z mocnym bitem, niekiedy wpadającym w techno, innym razem linią basową podszywającą się pod dub, a potem płynnie przechodzącym w coś na styku IDM i house’u. Na pewno nie jest to muzyka dla każdego.
Death Cab for Cutie „Asphalt Meadows”
Sam nie wiem, nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem tego amerykańskiego zespołu, podchodziłem do tego albumu z myślą „na pewno nie wymyślili nic nowego, pewnie po jednym odsłuchu zniknie z mojego życia na zawsze”. No i miałem rację w jednym – nie wymyślili nic nowego. Całość ma jednak całkiem przyjemny ton, jest to w swoim stylu kojąca podróż. No i na jednym odsłuchu się nie skończyło.
Suso Saiz „Resonant Bodies”
Jedna z bardziej kojących ambientowych płyt ostatnich lat, nie raz pomagała mi zasnąć czy uspokoić myśli. Dużo ciekawych, różnorodnych i pięknie płynących kompozycji doświadczonego Hiszpana. Wielką słabość mam do „Looking You In Silence”.
Whatever The Weather „Whatever The Weather”
Kolejne ambienty w tym zestawieniu, mocno nawiązujące do dźwięków natury (na co wskazują też tytuły kolejnych utworów). Często pozbawione rytmu kompozycje mogą być naprawdę kojące dla wielu osób.
nthng „Sub-Sonar”
Kolejny udany zestaw kompozycji tego producenta, nieco mocniej nawiązujący swoim tempem i głębią do świetnego debiutu „It Never Ends”. A utwór tytułowy zagląda w ciekawe, nieco nierozpoznane jeszcze przez tego producenta rejony,
Ron Trent presents WARM „What Do The Stars Say To You”
Niesamowicie ciekawy zestaw kompozycji, które mocno nawiązują do wczesnej elektroniki z lat osiemdziesiątych, a ciekawymi rozwiązaniami sięga do początków trip hopu z kolejnej dekady. Znowu, cieżko to jakkolwiek zaszufladkować poza tym, że jest to łagodna, głęboka i ciekawa muzyka, która mogłaby stanowić ścieżkę dźwiękową do narkotyczno-psychodelicznej wersji serialu „Miami Vice”.
Burial „Streetlands EP”
No po prostu kolejny zajebisty album Buriala. Niby wydaje wciąż to samo, ale inne, równie piękne. Można się rozejść.
Deepchord „Functional Designs”
Arcymistrz dubowego ambientu powrócił i nie rozczarował. Podszyte delikatnym basem szmery, echa, podźwięki, szumy – na tym albumie jest wszystko, co stanowi znak rozpoznawczy Roda Modella.
Andrew Wasylyk „Hearing the Water before Seeing the Falls”
Nie często sięgam po jazz, ale kiedy trafiam na tak piękne dzieła to żałuję, że nie buszuję w tej kategorii mocniej. Tak właśnie było w momencie, gdy przyjaciółka podrzuciła mi ten album Wasylyka. Po nim pochłaniałem kolejne jego dzieła i nie mogłem nie docenić tej maestrii.
Marina Herlop „Pripyat”
To jest mocno pojebana rzecz. Pięknie zawodzący głos hiszpańskiej artystki połączony w wielowarstwowe i nieoczywiste kaskady dźwięków. Ciężko jest mi ten album pokochać i znaleźć z nim wspólne tempo, ale zastosowane tutaj elementy łączące chaos z porządkiem robią wrażenie. Zwłaszcza jeśli całość odpalimy sobie na dobrych słuchawkach, to można docenić całą produkcję.
Carmen Villain „Only Love From Now On”
Jedna z ciekawszych rzeczy, jakie odkryłem w ostatnich latach. Kolejna ciężka do skategoryzowania muzyka, gdyż znajdujemy tutaj i typowe dla jazzu czy muzyki ludowej oraz klasycznej instrumenty dęte oraz ambientowe horyzonty dźwiękowe z wieloma chaotycznymi elementami. Zdaje się to być bardzo ciekawym miksem, podobnie jak korzenie producentki: meksykańskie i norweskie.
Fontaines D.C. „Skinty Fia”
Z wiekiem coraz trudniej mi się zachwycić dobrą gitarową muzyką, coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje, a najczęściej jeśli coś nowego mi się podoba, to jest to kwestia sentymentu do danego artysty czy też wpływów. Jednak tutaj irlandzki zespół potrafił wykrzesać ze mnie mocne emocje. Będący jedną nogą w brytyjskim indie rocku, a drugą w nieco mocniejszym gitarowym graniu rodem z Ameryki, wydali naprawdę charakterną muzykę, w której ciekawy wokal nie zawłaszcza całej uwagi i pozwala wybrzmieć mocnemu basowi czy ciekawym partiom perkusyjnym.
Ben Salisbury „Men (Original Motion Picture Soundtrack)”
Jak film lub serial robiony przez Alexa Garlanda, to i ścieżka dźwiękowa z muzyką Bena Salisbury’ego oraz Geoffa Barrowa. I przerażająco piękne, ale i okrutnie niepokojące i przeszywające dreszczem dźwięki. Coś pięknego. Muzyka lepsza niż sam, też dobry, film.
caroline „caroline”
O dziwo, nie jest to kobieca singerka-songwriterka, a niemal kompletnie męski zespół folkowy z Londynu, który dodaje udane elementy indie rocka, a sami siebie określają jako „midwestern, emo, Appalachian folk”. Można by mieć po tym opisie obawy, że w wykonaniu Brytyjczyków wyjdzie to jak nieudane dziecko country i Arcade Fire, ale całość brzmi naprawdę ciekawie.
Floating Points „Grammar”
EP-ka, która zawiera dwa utwory, dość mocno „klubowe” jak na Sama Shepherda, zwłaszcza tak niedługo po wydaniu cudnego „Promises” z orkiestrą. Pierwszy utwór jest mierny, ale drugi mocno nadrabia.
Mall Grab „What I Breathe”
Nigdy wcześniej nie potrafiłem się mocniej zaangażować w dzieła brytyjskiego producenta i docenić jego twórczości. Tutaj jednak jeden odsłuch wystarczył, by całość tego elektronicznego zgiełku okiełznanego w ciekawej formie, mnie do siebie przekonała.
Floating Points „Someone Close”
Tutaj już mamy do czynienia z pełnym geniuszem, maestrią i dźwiękowym repertuarem tego producenta. Tytułowy utwór to coś, co trudno zapomnieć, co wrzuca słuchacza na niesamowitą karuzelę doznań. Dalej jest znowu nieco bardziej dyskotekowo, ale na bardzo przyzwoitym poziomie.
Spiritualized „Everything Was Beautiful”
No nie sądziłem, że dinozaury alternatywnego rocka, za którymi nigdy jakoś specjalnie nie przepadałem, będą potrafili mnie zachwycić. A już otwierający album „Always Together With You” wprowadził mnie w głęboki zachwyt. To naprawdę solidny zestaw ładnych lub pięknych kompozycji, które nie odkrywają dla muzyki niczego nowego, ale potrafią robić dobrze to, co kiedyś zachwycało wielokrotnie. Takie trochę Arcade Fire dla emerytów, bo epickości tutaj również nie brakuje.
Bonobo „Fragments”
Nie potrafię przejść obok płyt Simona Greena obojętnie. Niby od dekady nagrywa podobne rzeczy, ale wciąż potrafią one zachwycić. Podobnie było i z tą płytą, urzekła mnie wyjątkowo na początku, potem trochę o niej zapominałem, ale jak po czasie wróciłem do niej, to było mi bardzo przyjemnie.
Just Mustard „Heart Under”
Irlandzki zespół, który w ciekawy sposób łączy wpływy brytyjskich gitarowych dźwięków indie, prog-rockowych, shoegaze i noise, nierzadko dodając szczyptę elektroniki. A to wszystko zestawia w kontraście z głosem Katie Ball, który momentami nawiązuje do japońskich anime, co przywołuje choćby Kazu Makino. Naprawdę ciekawe połączenie i naprawdę solidna produkcja.
Out Of Place Artefacts – „.Vril & Rødhåd Present Out Of Place Artefacts – II”
Dawniej jedni z moich ulubionych producentów techno połączyli siły we wspólnym projekcie, który niewiele z techno ma wspólnego. Więcej tu głębi, ciekawy połączeń dźwięków, nawiązań do korzeni elektroniki, pokroju nawet Jean-Michelle Jarre’a czy Kraftwerk w połączeniu ze współczesnymi dokonaniami muzyki klubowej. Naprawdę zjawiskowe dzieło.
Dry Cleaning „Stumpwork”
Drugie dzieło ekipy z Londynu, które nawiązuje do dawnych czasów świetności brytyjskiego progresywnego rocka. Bardzo charyzmatyczny wokal, czy raczej recytacje Florence Shaw wychodzą mocno na pierwszy plan, ale i na drugim planie dzieje się dużo dobrego muzycznie.
Kangding Ray „Ultrachroma”
Kiedy piszę te słowa to jestem w wielkim szoku, że ten album jest tak „nisko” w tym zestawieniu, bo od pierwszej do ostatniej sekundy jest to podróż przez meandry bogactwa muzyki elektronicznej. Znajduje się tu niemal wszystko, co w elektronice mnie pociąga. Mrok, tajemnicę, horyzonty różnorodnych dźwięków, spektrum audialne, jakiego nie doświadcza się zbyt często. Arcydzieło.
Weyes Blood „And In The Darkness, Hearts Aglow”
Kolejny album Natalie Mering, który mnie zachwycił do szpiku kości. Może nie tak mocno jak „Titanic Rising”, ale w wielu punktach tego albumu ta wokalistka ociera się o geniusz najlepszych wokalistek w historii. A i muzycznie jest momentami naprawdę różnorodnie, choć dźwięki te jedynie uwypuklają talenty wokalne Mering.
Giulio Aldinucci „Real”
Zazwyczaj sięgam po ambienty, kiedy szukam spokoju, ukojenia, uspokojenia. Tutaj jednak włoski producent i kompozytor był w stanie narzędzia i dźwięki tego gatunku wykorzystać do zabrania mnie w podróż w zupełnie inne emocjonalnie rejony: niepokoju, nieznanego, lęku i mentalnego bezdechu. I, co ciekawe, bardzo mi się to spodobało. Momentami są to ambienty głośne, krzyczące, ale zawsze wielopłaszczyznowe, penetrujące głębokie spektrum dźwięków inspirowanych naturą, kosmosem czy koszmarami. Niesamowite doświadczenie.
Max Cooper „Unspoken Words”
Cooper był dla mnie od lat takim „nieudolnym Jonem Hopkinsem”. Niby tworzył ciekawe rzeczy, ale nigdy niespecjalnie wybitne, nawet jeśli potrafiłem je docenić „Yearning for the Infinite”. Ale tutaj ten audiowizualny artysta przekracza granicę dźwiękowych niebios i otwiera przed nami naprawdę mocne doznania, na poziomie, którego nie powstydził by się Hopkins. Nie mogę się doczekać jego koncertu otwarcia w ramach festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2023.
Pantha Du Prince „Garden Gaia”
Ach, niemiecki producent od ponad dekady mnie zachwyca i od lat jest wysoko w moim rankingu artystów, których zobaczyć chcę przed śmiercią zobaczyć na żywo. I choć ostatni album jest znacznie inny, bardziej ambientowy, nawiązujący (jak sam tytuł wskazuje) do dźwięków natury, niejako momentami zahacza też o album Jona Hopkinsa „Music For Psychedelic Therapy”, to wciąż jest to sekwencja pięknych dźwięków. A, no i również do zobaczenia na żywo na festiwalu Nowa Muzyka.
Beach House „Once Twice Melody”
Z racji tego, że cały album był wydawany w formie trzech kolejnych EP-ek, to jej pierwsze fragmenty znalazły się już w zestawieniu za poprzedni rok, ale nie potrafiłem sobie odmówić, by i jako całość docenić ją tutaj ponownie. Bardzo ładne kompozycje amerykańskiego duetu.
Schacke „Apocalyptic Decadence”
Jeden z tych albumów, które już po pierwszym odsłuchu trafiają wysoko w moim rankingu. Ciężko o niej opowiadać, bo to zbiór tak dziwnych utworów, że jakiekolwiek porównania momentami tracą sens. Wszystko zaczyna się mocno psychodelicznie, by wprowadzić coraz bardziej senne motywy, jednocześnie dostarczając coraz mocniejszych dźwięków. O, wiem, chyba najlepiej zamknąć tę rekomendacją takim skrótem: to brzmi jak dziecko Telefon Tel Aviv i Daniela Avery, które zażyło za dużo kwasu i grzybków. Jednocześnie.
Daniel Avery „Ultra Truth”
A skoro już o brytyjskim producencie mowa… Avery był jednym z moich ulubionych producentów elektronicznych od kiedy dekadę temu zobaczyłem jego live na Primaverze w Barcelonie. I choć jego kolejne albumy, kolaboracje, miksy były naprawdę dobre i nie raz trafiały do moich rocznych podsumowań, to nie potrafiły one mnie pochłonąć w pełni. Jednak „Ultra Truth” to jest dzieło niesamowicie kompletne, gdzie nie ma ani jednej słabej chwili. Na ten moment jest to jedna z lepiej wyprodukowanych, przemyślanych i zaaranżowanych płyt elektronicznych ostatnich lat.
Rival Consoles „Now Is”
Ach, ciągle mówię o tych arcydziełach elektroniki, co chwila zachwycam się kolejnymi wybitnymi albumami i znowu będę nudny i monotonny. I znowu brytyjski producent tworzy coś wielkiego, niespełna rok po majestatycznym „Overflow”. Niesamowite jak wielkie pokłady kreatywności i emocji zakorzenionych w dźwiękach ma do oddania światu Ryan Lee West. Jeśli utrzyma tę tendencję to będziemy za parę lat mówić o jednym z wybitniejszych twórców elektroniki w historii muzyki.
Destroyer „LABYRINTHITIS”
Słabość mam do głosu Dana Bejara podobnie jak do głosu Chino Moreno. Choć to przecież dwa, zupełnie różne od siebie głosy i nurty muzyki. Ale ciężko nie popłynąć wraz z jego kolejnymi dziełami, zwłaszcza, że i muzycznie z wiekiem są to kompozycje coraz bogatsze. Fajnie było też zobaczyć całość na żywo, choć w związku z kiepskim nagłośnieniem, było to lekkie rozczarowanie.
Moderat „MORE D4TA”
Powiedzmy sobie wprost: nie jest to najlepszy album w historii niemieckiego trio. Ale na szczęście, nie jest też najgorszy, czego się nieco obawiałem. Całość oczywiście zyskuje na żywo przy niesamowitej oprawie wizualnej, nie jest to album równy, ale wystarczy mi to, że na albumie znajduje się piękny utwór „NEON RATS”. Jak to bywało poprzednio – najlepsze są utwory instrumentalne, a przecież mam obsesję na punkcie głosu Saschy Ring.
Arcade Fire „WE”
Nie można zapomnieć o kontrowersjach wokół Wina Butlera, którzy rzekomo dopuścił się molestowania seksualnego, co pozostawia spory niesmak (na ten moment, kiedy zapadnie wyrok wskazujący jego winę to będzie to dużo więcej niż niesmak), ale nie potrafię nie docenić tego kanadyjskiego multibandu. Też wydawało mi się, że najlepsze lata mają za sobą, a tymczasem wydali dzieło, które w swej epickości nawiązuje do najlepszych lat.
Röyksopp „Profound Mysteries III”
Trzecia odsłona pięknej dźwiękowej trylogii norweskiego duetu, którego nikt się nie spodziewał, a którym ciężko było się mi nie zachwycić.
Röyksopp „Profound Mysteries II”
Druga odsłona tej trylogii.
Röyksopp „Profound Mysteries”
Zdawało mi się, że norweski duet producentów, który w moim życiu odegrał kluczową rolę w mojej podróży ku umiłowaniu muzyki elektronicznej, swoje najlepsze lata ma za sobą. Że zdefiniowali w znacznej mierze popularną elektronikę początku XXI wieku, ale „The Inevitable End” rzeczywiście ładnie domknęło ich karierę. No i wtedy zrzucili „Profound Mysteries”, album, który swą głębią, sięganiem do korzeni duetu, ale i dodawaniem nowych elementów, pięknie podsumował ich doświadczenia, umiejętności, wpływy, znowu sięgnęli po ciekawych wokalistów do wybranych utworów. Bardzo dobre dzieło im wyszło.
I potem, zapowiedzieli kolejny album. Pomyślałem sobie, że pewnie wersje instrumentalne, może zbiór remiksów i innych aranżacji, które dawniej też zwykli wydawać. Ale nie, to był kolejny, pełnoprawny, świetny album.
I parę miesięcy później historia się powtórzyła. Znowu, czy to będą remiksy? Nie, to trzeci wydany na przestrzeni niespełna pół roku pełnoprawny album duetu. Jak bardzo musiało im brakować tworzenia, jak wiele świetnych melodii w sobie skrywali, jak pięknie potrafili to przelać na trzy świetne albumy. Dla mnie miarą jakości jest fakt, że to niemal trzy godziny muzyki, a żaden z tych otworów nie brzmi jak wydany na siłę, jakiś odrzut, po to by wypełnić miejsce na albumie. Nie, to naprawdę pełnoprawne, przemyślane i piękne kompozycje. Nie do końca nowatorskie, ale z pewnością dobre. Szanuję bardzo mocno, bo brakowało mi ich twórczości w ostatnich latach.
The Smile „A Light for Attracting Attention”
Jeśli czytacie moje podsumowania od wielu lat, to zapewne wiecie, że zespołem mojego życia jest Radiohead. A jeśli dwóch najwybitniejszych członków tego zespołu zakłada nowy zespół i wydaje płytę to mamy wielkie święto! I owszem, ja również świętowałem, ta płyta jest na wielu płaszczyznach absolutnym arcydziełem i popisem wirtuozerstwa geniuszu Greenwooda, Yorke’a i Skinnera. Problem trochę w tym, że doceniając ten kunszt, dostrzegając doskonałość niemal każdej sekundy każdego utworu, jakoś nie potrafiłem zbudować głębszej więzi emocjonalnej z tą płytą, bardzo lubiłem jej słuchać, sięgałem po nią często, ale rzadko był to wynik pamięci spontanicznej.
Sharon Van Etten „We’ve Been Going About This All Wrong”
Rozpłynąłem się całkiem, gdy pierwszy raz słuchałem kolejnego albumu Sharon. Poczułem otulający szal miłości utkany z jej głosu, wielu różnorodnych pieśni, ballad i melodii. Cudowny album.
Warpaint „Radiate Like This”
W pewnym momencie ten album mocno konkurował w moim sercu o nawet wyższe miejsce. Wszystkie dzieła kalifornijskich dziewcząt były bardzo dobre, ale tutaj wreszcie doszliśmy do punktu dojrzałości, do którego dociera niewiele zespołów. Od pierwszej do ostatniej nuty umiejętnie dyktuje tempo, wprowadza w zmysłową podróż pomiędzy świetnymi partiami gitarowymi, ciekawymi liniami basu, piękną perkusją i wokalem, który wreszcie, ani przez chwilę nie schodzi z wysokiego poziomu. Jakby Theresa wzięła lekcje śpiewu wreszcie. Magnum opus dziewczyn.
Nosaj Thing „Continua”
Po dwóch bardziej rozczarowujących albumach Jasona Chunga w minionych latach nie robiłem sobie wielkich nadziei na kolejne dzieło kalifornijskiego producenta. Trochę pogodziłem się z faktem, że już nie wzniesie się na poziom geniuszu z „Home”. A tymczasem, otrzymaliśmy dzieło najbliższe poziomem „Home”, z wieloma znajomymi głosami (Kazu Makino! <3), świetnymi motywami, które tworzą spójne, piękne melodie. „Continua” była soundtrackiem ostatnich dwóch miesięcy minionego roku u mnie.
trentemøller „Memoria”
Początkowo nowy album duńskiego producenta nie zachwycał, choć przyjemnie towarzyszył mi każdego miesiąca. Wiele zmieniło się w mojej percepcji, kiedy dość przypadkowo i spontanicznie trafiłem na koncert całego zespołu w Berlinie. Bowiem okazało się, że na żywo to nie tyle album elektroniczny, co ściana gitarowych, shoegaze’owych dźwięków. To właśnie dla takich doznań wymyślono termin „album zyskuje na żywo”. Po tym pięknym doświadczeniu już cały album przeżywałem zupełnie inaczej, mocniej, mając w głowie piękne wspomnienia sierpniowego wieczoru. Duńczyk osiągnął tutaj absolut.
Sea Power „Everything Was Forever”
Już po pierwszym odsłuchu tego albumu wiedziałem, że mam do czynienia z jedną z lepszych płyt roku. A to był dopiero luty! I wiele miesięcy czekałem na album, który w moim osobistym rankingu wspiąłby się ponad dokonania brytyjskiej ekipy. Nie doczekałem się. Za to uznałem, że muszę pojechać gdziekolwiek, by zobaczyć ten zespół z tym albumem na żywo i tak oto znalazłem się w Brighton, gdzie niemal z pierwszego rzędu doświadczyłem jednego z najlepszych koncertów w życiu. Poziom doskonałości tego dzieła, na które składa się cała dwudziestoletnia podróż artystów, pełne spektrum ich doświadczeń. Różnorodność, świetne linie i dźwięki każdego niemal instrumentu, bogactwo aranżacyjne. Kocham całym sobą.
PODSUMOWANIE
Ojej, wyszło mi najobszerniejsze podsumowanie muzyczne, a być może i w ogóle największy materiał, jaki kiedykolwiek na tym blogu opublikowałem. Rekordowa liczba albumów, piękna różnorodność i rozpiętość gatunkowa (w granicach mojego gustu, rzecz jasna). To był bardzo dobry rok, nie tylko pod kątem ilości, ale i jakości wydawanych albumów. Naprawdę, nie mogę się przestać zachwycać. Bardzo się cieszę również, że udało mi się „upolować” występy na żywo wielu artystów z czołówki mojego osobistego rankingu: Sea Power, trentemoller, Destroyer, Moderat, Rival Consoles czy Arcade Fire. A wiele wskazuje, że i w najbliższych miesiącach wielu zobaczę na nadchodzących koncertach i festiwalach.
Dziękuję bardzo za uwagę, mam nadzieję, że ta lista pozwoli wam odkryć również sporo pięknej muzyki i da wam sporo przyjemnych doświadczeń. I mam nadzieję, że docenicie ten trud, na przygotowanie tej publikacji poświęciłem kilkanaście godzin wolnego czasu. I dlatego też publikuję to dopiero w marcu. :)
A jeśli macie coś, co uważacie, że mogłem pominąć to komentarze poniżej są do waszej dyspozycji.
Na koniec, tradycyjnie, parę tradycyjnych statystyk z mojego profilu w serwisie Last.fm, gdzie na bieżąco można obserwować czego słucham, co odkrywam i czym się zachwycam.