W domach ze szkła nie ma wolnej miłości – recenzja filmu „Malcolm i Marie”

Netflix zapowiedział mocną ofensywę filmową na 2021 rok, chcąc zaoferować nam co tydzień premierę filmową godną kina. Jedną z ciekawszych spośród kilkudziesięciu propozycji od początku wydawał się być projekt „Malcolm & Marie”, który swoją premierę miał w ostatni piątek.

Platforma sytreamingowa od lat serwuje nam sporo filmów, które produkuje samodzielnie („Irlandczyk”, „Roma”) czy też nabywa prawa do wyłącznej dystrybucji („Anihilacja”). Jednak zazwyczaj te dobre produkcje stanowiły wyjątek, a zdecydowana większość to były tytuły ocierające się o przeciętność. Z tym większą uwagą będę śledził zapowiedziane na obecny rok premiery, bo wiele z nich obiecuje poziom nieco wyższy. Styczniowy hit „W strefie wojny” nie odbiegał jednak od dotychczasowej normy, dlatego mocno byłem ciekaw zapowiedzianego dość niedawno projektu „Malcolm and Marie”, w którym to Protagonista z „Tenet” mierzy się z „MJ”, miłości najnowszego Spidermana. A już tak całkiem serio, nowe dzieło znanego z serii „Euforia” Sama Levinsona to jeden z tych filmów, w którym obejrzymy jedynie dwie postaci, a cała narracja zbudowana jest wokół relacji między nimi.

MALCOLM & MARIE (L-R): ZENDAYA as MARIE, JOHN DAVID WASHINGTON as MALCOLM. DOMINIC MILLER/NETFLIX © 2021

Tytułowi Malcolm (John David Washington) i Marie (Zendaya) to para, która powraca do pięknego domu z premiery debiutanckiego filmu Malcolma. Oboje są jednak w innych nastrojach: on celebruje najważniejszą noc swojego życia od przekroczenia progu domu, a ona raczej milczy, widać, że coś się w niej gotuje. Cały film jest właściwie zapisem ich relacji z tej jednej nocy, a historia jest poprowadzona bardzo umiejętnie. Bo z początku twórcy nie serwują odbiorcom wszystkich informacji na temat naszych bohaterów, a stopniowo odkrywają kolejne fragmenty istotne dla ich relacji. I to w burzliwych dyskusjach pomiędzy parą wychodzą na jaw kolejne tajemnice, emocje i motywacje bohaterów. Z każdą kolejną sceną klimat gęstnieje, okazuje się, że nasi kochankowie nie mają tak sielankowego życia jak pozornie można było się spodziewać.

Levinson w swoim filmie świetnie operuje tonem opowieści za pomocą sinusoidy – kłótnie przerywane są łagodniejszymi momentami, by znowu zacząć sobie wyrzucać kolejne brudy z życia. I choć w pewnym momencie staje się to trochę przewidywalne, to absolutnie nie rzutuje to negatywnie na odbiór filmu, bo każda kolejna sekwencja oferuje coraz głębsze wejście w głowy Malcolma i Marie, w ich przeszłość. Dlatego nawet jeśli spodziewamy się kolejnej kłótni po bohaterach, to jesteśmy ciekawi dokąd zaprowadzi nas ich dyskusja i jakie fragmenty ich prawdy ujawni widzom.

Jednak ten film jest między wierszami czymś więcej niż zapisem kłótni dwojga kochanków, gdyż pojawiają się w ich relacji i rozmowach wątki, które odnoszą się do nieco większych problemów. Jednym z powodów do kłótni jest choćby recenzja filmu Malcolma, gdzie cała dyskusja zjeżdża na tory systemowego rasizmu czy postrzegania sztuki z perspektywy koloru skóry jej autora. W kolejnej kłótni pojawia się wątek uzależnienia od narkotyków czy inne problemy społeczne, które dotyczą nie tylko dwójki bohaterów, ale i milionów osób. Jest tu także ciekawy komentarz do pustości showbiznesu i wielu innych ciekawych tematów. I to wszystko ukryte między wierszami, w argumentach, krzykach i wyrzutach pomiędzy dwójką bohaterów. Naprawdę ciekawie to wszystko zostało skonstruowane.

Całość działa również za sprawą wspaniałej gry Washingtona i Zendayi. Jestem pod dużym wrażeniem, bo to dość intymny film (a to bywa często dla aktorów niekomfortowe), z kilkoma mocniej negliżowymi fragmentami, a tej dwójce udało się uchwycić te subtelne gesty, geściki, namiętność. Całe spektrum emocji, które tu prezentują między sobą Malcolm i Marie są naprawdę wiarygodne i działają tak jak powinny. Od czułości, aż po pogardę – czuć, że bohaterowie nimi kipią, gotuje się w nich, a każde z nich ma swój zestaw ruchów na odreagowanie. Ciekaw jestem na ile to efekt improwizacji aktorskiego duetu, a na ile zaplanowane przez Levinsona posunięcia, ale niezależnie od tego – to po prostu działa. Zdjęcia do filmu, który opowiada o jednej nocy trwały dwa tygodnie i absolutnie nie widać, by to trwało tyle czasu, bo ma się wrażenie momentami jakby całość została zrealizowana właśnie jednej nocy za pomocą ukrytych kamer czy coś. Wspaniała rzecz to aktorstwo tutaj. Te wszystkie drobne gesty, niuanse, spojrzenia, obecne w niemal każdej relacji miłosnej, tutaj są naprawdę wspaniale odtworzone. Czuć tu ducha Noah Baumbacha i tego jak „normalne” i „ludzkie” są jego filmy właśnie w pokazywaniu relacji i ich wszelkich niuansów.

A będąc już w temacie kamer – ależ doskonałe tu mamy zdjęcia. Całość zrealizowana w formacie czarno-białym, w pięknie oświetlonym wnętrzu, z doskonale prowadzoną pomiędzy bohaterami kamerą. Jest tu kilka dłuższych sekwencji zrealizowanych bez cięcia, które świetnie nawigują pomiędzy bohaterami, ukazują relację między nimi. Jest też kilka prześlicznych kadrów zrealizowanych w środku tego pięknego domu, gdzie za pomocą odpowiedniej kompozycji kadru i luster pokazuje się dwójkę bohaterów w różnych pomieszczeniach, a widocznych w kadrze obok siebie. Momentami to prawdziwa wirtuozeria, a kadr wieńczący film to obrazek, który chętnie bym sobie powiesił w mieszkaniu. Muzyka w filmie pojawia się jedynie wtedy, kiedy z telefonu lub domowego systemu audio puści ją któryś z bohaterów, a są to zazwyczaj ładne, odpowiednio dobrane do nastroju utwory, które ciekawie uzupełniają wydarzenia na ekranie. W trakcie najbardziej burzliwych kłótni towarzyszy im jednak cisza wypełniana krzykami, słowami, bólem.

Okej, mowię sporo o dwójce postaci, ale w filmie mamy jeszcze trzeciego bohatera. To ten śliczny dom, w którym rozgrywa się cała historia. Nie tylko ładny, bo duży i z ciekawie rozlokowanymi przestrzeniami, ale przede wszystkim uwagę zwraca ilość przeszklonych powierzchni. Dzięki temu można było w ciekawy sposób operować relacją bohaterów i pokazywać ich jednocześnie w kadrze, nawet jeśli jedno z nich akurat wyszło na papierosa na zewnątrz. Mam wrażenie, że ten dom, jego transparentność to także symboliczne wezwanie do transparentności emocjonalnej bohaterów. By niczego nie ukrywać, by wyrzucać sobie największe bóle, by nie mieć nic do ukrycia. No, a poza tym to naprawdę ładny i ciekawie urządzony dom.

No dobrze, to chyba można otwierać wątek najlepszych filmów 2021 roku, bo choć rok dopiero co się zaczął, kina wciąż są dalekie od normalnego funkcjonowania, to mamy film, który do mojego zestawienia ulubionych filmów tego roku zapewne trafi. Daje to też nadzieję na to, że w 2021 roku hucznie zapowiadane przez Netflixa filmy będą rzadziej rozczarowywać, a częściej dawać właśnie to, co oferuje „Malcolm & Marie” – rollercoaster po prawdziwych emocjach. Lekkie wzruszonko nawet. Bo cały niemal film jest trochę jak ta jedna, słynna scena z „Historii małżeńskiej”, w której kłócą się intensywnie bohaterowie grani przez Drivera i Johansson. Sam Levinson robi z tego cały film i robi to naprawdę dobrze.

Opinia:

Sam Levinson serwuje nam filmową ucztę w stylu Noah Baumbacha - emocjonalny rollercoaster pełen prawdziwych emocji, pięknych zdjęć i wspaniałego aktorstwa.

Moja Ocena:
7
/10
Film obejrzałem w:
Netflix
Partnerzy Troyanna